MEKONG. Najważniejsza rzeka tej części Azji.
Od czasów dzieciństwa jej nazwa brzmiała dla mnie trochę tajemniczo, trochę baśniowo. Nierealnie. Nieosiągalnie.
Chyba tak, jak nazwa „Polska” dla tutejszych 15-16 latków, których odwiedziliśmy w szkole, w jednej z wiosek położonych nad Mekongiem. Bardzo ciekawe i sympatyczne spotkanie z tutejszymi nauczycielami i uczniami.
Sami nie wiemy, jak to się stało, że prosto z drogi nagle znaleźliśmy się w otoczeniu nauczycieli i uczniów w ich szkole. Zaproszenie było nieoczekiwane i spontaniczne, a już po chwili piliśmy kawę w pokoju nauczycielskim. Zaraz obok stołu smacznie sobie spał malutki synek jednej z nauczycielek 🙂
– Skąd? Dokąd?
– Dlaczego rowerami? Gdzie ta Polska?
– Możemy zobaczyć szkołę?
– Oczywiście! Też jesteś nauczycielem biologii? Musisz zobaczyć naszą salę do biologii. A może poprowadzisz jakąś lekcję? – Świetny pomysł.
Po chwili oglądam podręczniki, zeszyty. Laotańscy uczniowie też uczą się genetyki 🙂 Tradycyjnie. Podręcznik z dużą ilością tekstu, prawie bez grafiki, starannie zapisane notatki w zeszytach, wysokie oceny w dzienniku 🙂
No to kreda w ruch… Ale zanim ciąg dalszy o budowie DNA, to rysuję mapę Eurazji, zaznaczam Laos i Polskę, bo na tutejszych globusach Polski nie ma! Wspólnie uczymy się kilku słów po polsku, po laotańsku… Mija onieśmielenie i po chwili uwieczniamy spotkanie robiąc serie zdjęć… Nastolatkowie chyba na całym świecie maja smartfony pod ręką tj pod ławką 🙂
Szkoda, że angielski na kiepskim poziomie. Poza dużymi miastami i miejscami turystycznymi to znajomość zerowa. A takimi terenami teraz jedziemy już kolejny dzień.
Mekong to podstawa życia, które kwitnie wzdłuż rzeki. Przyklejone są do niej malutkie kolorowe wioski, osady, poletka i pastwiska. Brak dużych miejscowości, asfaltowych dróg, mostów czy innych ułatwiaczy. Rzeka jest tu komunikacyjną arterią i głównym dostarczycielem pokarmu. Polnymi drogami przemknie czasem jakiś motocykl wzbijając rudy pył, poskacze na wybojach długa furmanka, przejedzie na rowerach grupka uczniów do najbliższej szkoły, wybiegną z okolicznych domów ciekawe świata dzieciaki, dostojnie przedefiluje stado krów.
Przejeżdżamy przez ten świat podglądając jego życie, kluczymy wśród suchych o tej porze roku poletek, przybijamy piątki z mnóstwem dzieci, a radosne „sabaudi” brzmi w moich uszach długo na biwaku. A biwak nad samym Mekongiem. Dobrze móc zmyć w jego wodach cały kurz i pył. Jest cudownie. A jeszcze nie wiemy, że Mekong czeka na nas z kolejnymi atrakcjami pośród tysięcy swoich wysp
Co jakiś czas napotykamy małe buddyjskie świątynie. W jednej z nich zatrzymujemy się na noc. Jest okazja, aby podejrzeć panujące tu zwyczaje. W świątyni gospodarzy dwójka młodych kapłanów. Wyglądają na jakieś 16 lat. Gdy pytamy o możliwość noclegu są zaskoczeni i przez chwilę nieco onieśmieleni, ale bardzo szybko podejmują decyzję: – tak, możecie tu zostać – pokazują nam miejsce na postawienie namiotów, prowadzą do łazienki i studni. Z wielkim zainteresowaniem przyglądają się naszej krzątaninie, rozbijaniu namiotów, gotowaniu, oglądają rowery, sprzęt. Częstujemy ich herbatą, kolacją. Szybko idą spać. My zresztą też.
Ranek rozpoczyna się modlitwą – nasi gospodarze nie wyglądają już na dzieciaki, zachowują się dostojnie i poważnie, jak na kapłanów odprawiających modły przystało. Do świątyni przychodzi grupka miejscowych – niosą śniadanie dla mnichów. Ryż w tradycyjnych koszyczkach, ryby, zupę, warzywa. Najpierw jedzą młodzi kapłani. Potraw jest dużo, a zgodnie z buddyjskimi zasadami nic się nie może zmarnować. Toteż teraz do posiłku siadają pozostałe osoby. Nas też zapraszają. „Gość w dom, Bóg w dom”, to zdecydowanie nie tylko staropolskie przysłowie.