Droga z El Chalten do El Calafate przyniosła zdecydowane ułatwienie w postaci asfaltu. Ale żeby nie było zbyt nudno, znaleźliśmy specjalny odcinek wymagającego terenu, a wiatr znalazł nas sam… Taki właśnie prawdziwie patagoński, jak sobie wyobrażałam, że będzie. I był.
Choć pewnie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, to pamiętamy każdy kilometr, gdy przyszło nam jechać wbrew niemu… Droga do El Calafate wydawała się nie mieć końca. Ostatni odcinek 30 kilometrów jechaliśmy (jeśli to jazdą można nazwać) 5 godzin!
Spore fragmenty naszej trasy w Argentynie prowadzą słynną Ruta 40. To najdłuższa droga w Argentynie, jedna z najdłuższych na świecie. Biegnie wzdłuż pasma Andów od granicy z Boliwią prawie do Ziemi Ognistej. Prowadzi przez 20 parków narodowych, 27 andyjskich przełęczy, a najwyższym punktem jest Abra del Acay położona 5 tys m. n.p.m. Na „naszym” odcinku podjazdy nie są zbyt długie, wspinamy się co najwyżej na przełęcz ok 800 m. n.p.m.
Już w drugim dniu jazdy asfaltem, zaczynamy się nudzić, więc Wojtek proponuje nowy cel: Skamieniały las, niedaleko La Leona. Zjeżdżamy więc z głównej drogi i po 20 km kiepskiej szutrówki stajemy przed… bramą. Zamkniętą. Ale nie ma tu płotu, więc niewiele myśląc omijamy bramę bokiem i zaczynamy podjazd w stronę geologicznych cudowności zapowiadanych przez naszego kolegę. Po kilkukilometrowym podjeździe docieramy do pięknej skalistej okolicy – przed nami rozpościera się potężny kanion, na dnie którgo widać otwory jaskiń – to tam znajdują się skamieniałe resztki lasu. Niestety, cały obszar jest terenem prywatnym (to w końcu Argentyna, więc cóż w tym dziwnego), a na miejscu zastajemy właściciela terenu i dwa busy z turystami. Nie wygląda na zadowolonego z naszej obecności i każe nam się stąd… wynosić. Potem trochę łagodnieje i pozwala chwilę zostać i porobić zdjęcia. Ale tylko z góry, bez schodzenia do wąwozu. Magda i Wojtek obiecują, że tak właśnie zrobimy, a właściciel „lasu” i przewodnik w jednym odjeżdża już ze swoją grupą. Zejście jest dość strome, zabezpieczone liną i zachęca do wejścia 🙂 Moi towarzysze okazują się jednak ludźmi z zasadami (;-)) i w konsekwencji nie schodzimy na dno wąwozu… Pozostaje nam tylko popatrzeć na wszystko „z góry” i wrócić tą samą drogą do La Leona.
O dobre biwakowe miejscówki tu niełatwo – a to płoty, a to kolczasta roślinność, a to teren pozbawiony jakiejkolwiek osłony przed hulającym wiatrem… Ale, jak zwykle, gdy trzeba, to znajdujemy coś, co w końcu zyskuje naszą aprobatę, a czasem i więcej niż aprobatę. Być może też rozkładanie biwaku w korycie okresowej rzeki nie jest zbyt rozsądne. Ale jeśli tak właśnie postanawiamy spędzić noc, to przecież nie oznacza, że jesteśmy nierozsądni 🙂
Aż do granicy z Chile to była Patagonia klasycznie. Czyli kilometry pampy i jej niekwestionowany władca, WIATR. To on tu rządzi. Droga nr 7 miała być dobrym skrótem prowadzącym do Chile. Okazała się zbiorem kamieni wszelkiego rodzaju. A wiatr postanowił, że powieje lodowato z południa… Czyli prosto w twarz. Tańczyliśmy więc jak nam zagrali. I sama nie umiem się zdecydować, który wiatr był gorszy – ten centralnie w twarz, gdy nawet na zjazdach nie przekraczaliśmy 5 km na godz, czy ten boczny, który sprawiał, że jechaliśmy jak pijani starając się nie dać wrzucić do rowu albo sterty żwiru na poboczu… Kilkakrotnie ratowałam się wyskokiem z roweru….
Ale gdy tylko można było na chwilę oderwać wzrok od drogi i rozejrzeć wokół… Niby bezkresny step, niby trudne warunki… ale dzieje się tu. Życie w pełni – stada towarzyskich gwanako, znikające w mgnieniu oka nandu, ciekawskie lisy, flamingi w małych górskich jeziorkach, kondory i inne ptactwo. I tylko pum i pancerników nie udało nam się dojrzeć, ale wiemy że są tu na pewno…
Wojtek upolował całkiem pokaźną kolekcję przedstawicieli tutejszej fauny, toteż jego zdjęcia tutaj pozwalam sobie zamieścić
Jedną z nocy spędzamy w budynku opuszczonego posterunku policji, który stał się ostoją dla takich jak my – mógłby opowiedzieć historię niejednej podróży. Spotykamy kilku podobnych nam dziwaków. Dwójka Francuzów jedzie z Ushuaia na Alaskę.
– Jak długo ma trwać wasza podróż? – pytamy.
– Kto to wie? – pada odpowiedź…
Pora powtórnie wjechać do Chile. Wiatr nie słabnie, za to zaraz za granicą trafiamy na stary budynek, w którym jest to, co w tym momencie cieszy najbardziej – klimatyczna, pyszna knajpka. I nawet nie przeszkadzają tłumy turystów, bo gorąca zupa, kawa i inne specjały zdecydowanie poprawiają nasze morale. A w środku tradycyjny piec – koza, nad którą opiekę przejmuje Wojtek dokładając do niego kolejne polana, gdy tylko ogień zaczyna przygasać. Wśród turystów nagle słyszymy Polaków. Zorganizowana polska wycieczka tutaj?! Ich zaskoczenie jest jednak większe, zwłaszcza, gdy dowiadują się, że podróżujemy na rowerach. Przewodniczka odradziła im w tych warunkach pogodowych nawet krótką wycieczkę pieszą do parku Torres del Paine.
– Bo ciężko ustać na nogach przy tym wietrze.
– Wy naprawdę tam się wybieracie?
– Ostatnio wiatr przewrócił jadący autobus…
W Cerro Castillo zostajemy na noc. Mamy świetną miejscówkę na tutejszym przystanku szumnie zwanym dworcem autobusowym. Co prawda jadą tu 2 autobusy na dzień, ale za to jest łazienka. Nawet z prysznicem. Zimnym. Ale nie ma co wybrzydzać, wszak zagęszczenie pryszniców w Patagonii nie jest specjalnie duże. Rozstawiamy namioty za budynkiem dworca tak, aby chronił nas od wiatru i zadowoleni idziemy spać.
Budzi nas… namiot, z którego wyjeżdża czajniczek z herbatą, potem kilka innych rzeczy, a i sam namiot zaczyna dziwne tańce i stara unieść się do góry. Jak latawiec, spadochron czy jakaś inna paralotnia. Póki co, na uwięzi… Przesunęła się ciężka płyta chodnikowa, do której przywiązaliśmy jeden z odciągów, bo namiot stoi na betonie. Wiatr zmienił kierunek i budynek dworca już nas przed nim nie osłania. Trzymamy co się da, ale zapowiada się długa walka, więc wychodzę i usiłuję poprawić mocowanie linek… Wojtek, który rozbił się w lepiej osłoniętym miejscu, ale też nie spał broniąc nas przed… skunksem, który wybrał się do nas z wizytą (jakby mało było atrakcji tej nocy), pyta:
– Pomóc ci?
– E, nie, dam radę.
Ale jednak nie daję. Walczymy razem, ale też bez wielkich rezultatów. Mam wrażenie, że albo odfruniemy z całym namiotem, albo namiot nie wytrzyma i odfruną jego kawałki… Zarządzam szybką ewakuację. Na szczęście jest gdzie – wystarczy przenieść się na frontową stronę budynku i liczyć na to, że do rana już wiatr nie zmieni swojego kierunku.
Nie zmienił, ale chyba jeszcze przybrał na sile i postanowił znów zabawić się z namiotem. Tym razem Wojtka. Gdy tylko ten poszedł do łazienki, namiot ożył – wystrzelił między dwoma budynkami dworca i nieoczekiwanie przefrunął nad głowami ludzi, którzy właśnie zgromadzili się na przystanku autobusowym. Efektownie wylądował na środku drogi, gdzie udało się go dopaść i pozbierać.
Jakby wiatru było mało, do kompletu dołączył ulewny deszcz. Podjęliśmy próbę jazdy na rowerze, ale udało nam się dotrzeć jedynie do znanej nam już knajpki. A że nikomu tam nie przeszkadzała nasza obecność, więc kolejne godziny spędziliśmy w cieple (zajmując strategiczne miejsce koło naszej ulubionej kozy) sprawdzając co serwuje kuchnia, obserwując turystów i ciesząc się z posiadania „kindli”.