Przez serbskie „za…pupia” do Niszu

Południowa część Serbii to bardzo ciekawy rejon – przyrodniczo, krajobrazowo, historycznie. Kręcimy się więc tu dłużej.

Płaskowyż Peszter leży na pograniczu serbsko – kosowsko – czarnogórskim. Rozległa wapienna kraina z nielicznymi zagubionymi wśród gór wioskami i pasterskimi osadami. Ludzie gospodarzą tak, jak ich ojcowie i dziadkowie. Tylko stare auta na zachodnich blachach przypominają o współczesności. Rejon zamieszkują głównie muzułmańscy Bośniacy.

Trudno się tu żyje. Ludzie patrzą na nas zadziwieni i pytają, dlaczego ze Sjenicy jedziemy TĘDY. To przecież trudna droga, a można jechać wygodnym asfaltem. Nie rozumieją dlaczego właśnie tutaj nam się podoba. A to przecież mój ulubiony rejon Serbii. Może przez te ogromne przestrzenie. Może przez to, że nazywany jest „serbskim Tybetem” – bo wysoko, bo zimno (tzn statystycznie zimno :-)), bo od dawna tu szukali odosobnienia różni duchowni, mnisi czy pustelnicy…

W Raszce spotkała nas burza. I dała niezły popis. Nawet nie lało jakoś nadzwyczajnie mocno, za to wiatr wprawił w ruch wszystkie luźne sprzęty zalegające wokół. A jak to na Bałkanach, wszelkiego barachła pełno się tu wala. W ciągu kilku minut to wszystko ożyło szybując w różnych kierunkach. Łącznie ze starymi oknami, których nie było czasu wywieźć po remoncie i stały sobie przy płocie. Do momentu, gdy podfrunęły i z trzaskiem ostatnich szyb wylądowały nieopodal nas…

Kolejnego dnia temperatura spadła dobrze poniżej 30, więc podjazd na Kopaonik okazał się czystą przyjemnością. W przeciwieństwie tego, co zastaliśmy na górze. Rozumiem, że stacja narciarska ma swoje prawa, ale żeby tak zepsuć centrum tutejszego parku narodowego – beton, potężne garaże, ryneczek pamiętający lepsze, jugosłowiańskie czasy… Ceny adekwatne do wysokości 1700 m n.p.m. Czyli kawa 3 razy droższa niż gdzie indziej. I co gorsza, niesmaczna (przyzwyczailiśmy nasze podniebienia do przepysznej tutejszej kawy).

Dobrze przynajmniej, że na przełęczy ponad stacją narciarską rozpościerają się piękne panoramy na wszelkie okoliczne pasma górskie…

Trasa z Kopaonika do Niszu okazała się kapitalnym odcinkiem. Początkowo zerowy ruch samochodów, piękne widokowe okolice i… wyludnione niemal wioski. Raz na godzinę przejechał traktorek albo auto, które już dawno nie figuruje w systemie rejestracyjnym…

Malutkie, zarośnięte poletka, zdziczałe sady wciąż pełne owoców, klimaty przywodzące na myśl Beskid Niski. Tyle, że tu przyczyną opuszczenia domostw jest… potężna tama, ponad trzydzieści lat temu okrzyknięta największą inwestycją serbską. Budowano ją prawie do 2000 roku aż… skończyła się kasa, zainteresowanie władz i nadzieje ludzi.

Zjeżdżamy z gór, wypadamy na obszary rolnicze, urodzajne, ale i tak widać, że ludziom żyje się tu skromnie (delikatnie mówiąc).

Nisz to koniec naszego górskiego etapu na pograniczu Serbii, Bośni i Kosowa… Kręcimy się trochę po mieście, zjadamy burka i spotykamy jedynych sakwiarzy podczas tego wyjazdu. To dwójka.. Polaków, a jakże 😁Jadą z Tbilisi przez Armenię, Turcję, Bułgarię…

A nas pociąg przenosi do Belgradu, gdzie znów wsiądziemy na rowery i popedałujemy w stronę Budapesztu.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments