osoby: Ania, Ola, Marzena, Adam, Janusz
termin: luty 2015
czas: 2 tygodnie
trasa (pociągi, autobusy, taksówki, riksze, rowery): GOA (Dabolim, Cansaulim, Vasco da Gama) – Bangalore – Madurai – Kayakumari – Varkala – Alappuzha – Kumily – Munnar – Kochin – GOA (Panadżi, Siridao, Vasco da Gama, Dabolim)
Relacja fotograficzna tutaj
Indie po raz kolejny, tym razem pognaliśmy na południe. Najwięcej czasu spędziliśmy w Kerali. To chyba jeden z najbardziej „cywilizowanych” stanów. Oferuje mnóstwo ciekawych rejonów, a ludzie nie są tak natrętni jak na północy nawet w mocno turystycznych miejscach.
INDYJSKA PRZEPYCHANKA
Tym razem bez większych obaw, za to z wielką ochotą i niecierpliwością wychodziłam z lotniska w Dabolim. Oczywiście nie obyło się bez ataku taksówkarzy, ale wystarczyło odejść kawałek dalej i zaczęło się robić miło i spokojnie. Jak na Indie, oczywiście.
Pierwsze dwa dni chcieliśmy spędzić na jakiejś przytulnej plaży. Wcześniej poczytałam o wszystkich prawie plażach GOA i wybrałam Cansaulim Beach, położoną ok 12 km na południe od lotniska. Okazała się strzałem w dziesiątkę. Wiedzieliśmy o tym zanim dotarliśmy na miejsce, bo nasz taksówkarz nie bardzo wiedział, gdzie chcemy jechać, a jak już to do niego dotarło to zapytał zdumiony:
– A po co wy tam chcecie jechać? Tam nie ma żadnych hoteli ani restauracji.
– No i bardzo dobrze – odpowiedzieliśmy
– Ale co będziecie jeść?
– Hm, no, mamy jakieś jedzenie, a po drodze coś jeszcze kupimy
– Ale gdzie będziecie spać??
– Na plaży… no, zobaczymy…
Nie wierzył nam do końca, bo gdy już nas dowiózł na miejsce, pokazał pustą ogromną plażę, jeszcze raz zapytał, czy na pewno chcemy tu zostać, bo on nas może zawieźć w piękne miejsce.
To właśnie tu. Byliśmy w zdecydowanie pięknym miejscu.
Zaczęło się bardzo dobrze i tak też się toczyło…
Nie obyło się oczywiście bez typowo indyjskich atrakcji: szalona jazda lokalnymi autobusami przez góry, pociągiem bez odpowiedniego biletu, czy przegapienie stacji. Drobnostka, przejechaliśmy jakieś półtorej godziny za daleko…No, trzeba być zdolnym, naprawdę.
Były sterty cuchnących śmieci, ale w wielu miejscach spotykaliśmy też kosze, a że podstawowy sposób utylizacji to spalanie odpadów bezpośrednio w tych koszach… cóż, nie można mieć od razu wszystkiego.
Byli na ulicach żebracy i chorzy, byli bezdomni i bardzo ubodzy. Ale w godzinach lekcji szkolnych dzieciaki w czystych mundurkach wędrowały do szkoły. Wszystkie. Zaczynają już 3-latki. Starsi podróżowali do szkół średnich ucząc się w autobusie fizyki czy matematyki z podręczników napisanych w języku angielskim. Chętnie i bez oporów z nami rozmawiali. Po angielsku, oczywiście.
Kerala to stan, w którym „prawie” zlikwidowano analfabetyzm. Czyżby dlatego, że rządzą tu komuniści? I na dodatek cieszą się dużym uznaniem. Hinduskie świątynie sąsiadujące z wizerunkami Marksa, Lenina czy Che Guevary to doprawdy dość zaskakujące zestawienie…
Byli natrętni sprzedawcy i naciągacze na hotele, przejazdy, odwiedziny sklepów… Ale poznaliśmy sposoby i sposobiki, które zwykle okazywały się skuteczne… Nauczyliśmy się kiwać głową po indyjsku. O, to poważna i bardzo cenna umiejętność. Kilka odpowiednich słów w hindi też potrafiło zdziałać cuda. Humor i uśmiech często ratowały z opresji, szczególnie jak dawaliśmy znać, że wiemy, o co chodzi i zgadzamy się na te sztuczki, bo ciekawi jesteśmy co jeszcze można wymyślić. Poznanie realiów cenowych ułatwia skuteczne targowanie (nawet niektórzy z uznaniem poklepywali nas po plecach). A im bardziej byliśmy opaleni, tym niższe ceny wyjściowe dostawaliśmy u lokalnych sprzedawców. Im dłuższy pobyt, tym było łatwiej i przyjemniej.
To oczywiście nie znaczy, że całkowicie uniknęliśmy kombinatorstwa, czy oszustwa. I nie znaczy, że zawsze udawało nam się osiągnąć to, co chcieliśmy.
Jak choćby u krawców w Maduraju. Tak się staraliśmy, a oni i tak swoje zrobili:-)
Jak w Kumily, gdzie w perfidny sposób podszedł nas naganiacz hotelowy, a my mu uwierzyliśmy, a potem unosząc się honorem poszliśmy z tego hotelu do innego, gdzie w zasadzie zapłaciliśmy tyle samo za gorsze warunki. Ale honorowo:-)))
Jak w Munnar, gdzie oferta noclegów okazała się stosunkowo niewielka i to hotelarze dyktowali ceny. Najwyższe na tym wyjeździe. Jedyne miejsce, gdzie nie dało się targować. I nocą z werandowego hamaku nas wygonili!. Ale herbaciane plantacje i piękne góry w pełni zrekompensowały hotelowe zgrzyty.
Jak w knajpce na GOA, gdzie zamawiając ryby, dostaliśmy przeróżne owoce morza, których wcale nie chcieliśmy (to znaczy nikt nie chciał oprócz mnie, choć ja jako jedyna dostałam akurat rybę). Ale miałam wyżerkę:-) A do tego niezrażony kelner sprzedał nam kolejne porcje jedzenia, tym razem już prawdziwej ryby… Mistrzowskie prowadzenie interesu:-)
I INDYJSKI MIODZIO
Te drobne uciążliwości nie były w stanie zepsuć nam ogólnie bardzo udanego wyjazdu.
Bo przecież otaczały nas cudne krajobrazy Ghatów Zachodnich z rewelacyjnymi plantacjami herbaty.
Bo całkiem sympatyczna okazała się wędrówka po dżungli w Rezerwacie Tygrysów Peryar, spotkanie z dzikimi słoniami i całkiem sporą ilością innych zwierzaków, a nawet „bamboorafting” po tamtejszym jeziorze (tak, wiem, trochę przydługi i nieco pod koniec nudnawy, ale dający możliwość napatrzenia się na piękne okolice).
Całkiem fajna była wycieczka rowerowa (no, może „rowery” to określenie nieco zbyt na wyrost) w rejonie zwanym Kardamonowymi Wzgórzami przez plantacje przypraw i dżunglę z przyprawowymi roślinami w stanie dzikim.
Cudne świątynie w Tamilnadu, pełne nabożnego skupienia, niezwykłej muzyki i ogromnej plejady świętych pozostawiły uczucie niedosytu. Za mało, za krótko. Tamilnadu koniecznie do powtórki, na dłużej. Zamarzyła mi się rowerowa włóczęga po tym stanie właśnie… Może kiedyś…
Świetnym pomysłem okazało się odwiedzenie najbardziej na południe wysuniętego miejsca w Indiach, do którego ciągną pielgrzymi wierząc, że wody oceanu tu właśnie mają magiczną moc. Nie wiem, czy faktycznie mają taką moc, ale atmosfera tego miejsca rzeczywiście ma coś z magii.
No i były słynne rozlewiska Kerali zwane backwaters. Kilkugodzinny rejs miejscowym promem to piękne spotkanie z przyrodą i ludźmi, którzy żyją w takim rajskim zakątku. Raj to pewnie na „dzień dobry”, bo problemy, z jakimi borykają się tutejsi mieszkańcy można dostrzec dość szybko…
A wszędzie oczywiście kolorowe, hałaśliwe miasta, wielkie targowiska pełne ludzi, przeróżnych towarów (czego tu nie ma!), egzotycznych owoców (ile jeszcze zostało do spróbowania…) i taka pełnia życia, że aż żyć się chce:-)