Hoi An ma opinię najbardziej romantycznego miejsca w Wietnamie 🙂
Kto by nie chciał tu spędzić choć jednego wieczoru 🙂
Tysiące kolorowych lampionów, podświetlone zabytkowe domy na brzegu rzeki, łodzie rybackie w jej nurcie. Setki restauracji serwujących oszałamiającą różnorodność potraw, stragany z przekąskami na zimno i ciepło, barwne lampki puszczane na wodę… Muzyka, zapachy, ciepły wieczór…
Każdy chciałby przeżyć tu parę pięknych chwil.
Serio?
Takiego tłumu ludzi dawno nie widziałam! Płyniemy rzeką ciał wąskimi uliczkami, do rzeki i nad nią, przekrzykujemy muzykę dobiegającą z dziesiątków źródeł usiłując się nie zgubić, migamy się od propozycji sprzedawców towarów i usług wszelakich, uciekamy wreszcie do niewielkiej restauracji na kolejną porcję owoców morza 🙂
Kolejnego dnia, rankiem, Hoi An troszkę normalnieje i pozwala dostrzec swoje zalety. Wreszcie możemy zachwycić się urokiem tego miasteczka, jego architekturą (ocaloną nota bene przez polskiego naukowca Kazimierza Kowalskiego znanego tu jako Kai-Zik), ciekawymi galeriami, życiem…
Jeszcze tylko raz zabłądzimy w labiryncie uliczek, jeszcze raz kupimy na targu pyszne owoce unikając oszustwa sprytnych handlarek, jeszcze raz zatrzymamy nasze rowery, aby uchwycić cudny detal albo zaskakujące uliczne zdarzenie i z ulgą możemy odjechać. I trochę z żalem, oglądając się za siebie…
Ale nie długo, bo przed nami droga opłotkami do najważniejszego sanktuarium nieistniejącego już dziś królestwa Czamów – My Son. Zagubione w dżungli świątynie ocalił przed całkowitym zniknięciem ten sam Kazimierz Kowalski. Docieramy na miejsce, gdy słońce oświetla świątynie ostatnimi promieniami, a dzięki temu zwiedzamy cały kompleks w spokoju, bez towarzystwa masowych wycieczek. Cisza. Tylko dżungla wokół przypomina o sobie wieloma głosami.
Te głosy towarzyszą nam przez całą noc, bo biwakujemy nieopodal, ogarnięci tropikalnym, parnym lasem z wszystkimi jego atrakcjami.