Laos mi się spodobał od drugiego wejrzenia. Bo i zaczęliśmy z przytupem. Pierwszy laotański biwak – spokojne, przyjemne miejsce. Do czasu, gdy rano odwiedzili nas panowie z bronią – początkowo kilku niekompletnie ubranych żołnierzy, potem kolejnych, już w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Zatrzymali nas, obfotografowali i nie pozwolili odjechać. Wreszcie pojawili się wysocy rangą dowódcy z tłumaczem i zasypali porcją pytań.
Cóż, tak to bywa jeśli nocuje się na terenie wojskowym! Ale, czy ja wyglądam na szpiega?!
W porównaniu z Wietnamem tu jest ciszej, spokojniej. Już w pierwszym dniu doświadczyliśmy więcej drobnych ale konkretnych gestów z chęcią pomocy niż w Wietnamie przez trzy tygodnie. Ludzie uśmiechnięci w całości 🙂 Nie tylko usta, ale też oczy, ręce, całe ciała pokazują te uśmiechy. Ciała bardziej krągłe niż Wietnamczyków. Bo i dieta inna. Już od rana ulice zamieniają się w kuchnie – parują potężne gary, grille pachną na dziesiątki sposobów, stragany uginają się pod niezwykłą różnorodnością warzyw, owoców i innych specjałów.
No i to ciągłe „hallo” tu znacznie rzadsze, bo zamiast tego rozlega się dźwięczne, radosne „sabaudi”. Sabaudi, Laos!