Jak tylko przeczytałam o tym miejscu, zbierając informacje o Laosie, od razu wiedziałam, że musimy tu dotrzeć. Przekonała mnie głównie informacja, że czasami… giną tu ludzie. Wyobraźnia rysuje czarne scenariusze, ale jest całkiem odwrotnie. To znikanie na własne życzenie. Znikanie z codzienności, pędu, układów, stresu.
Na południu Laosu, tuż przy granicy z Kambodżą, Mekong przyjmuje pełną uroku postać – rozlewiska, wyspy i wysepki w ilościach chyba niepoliczalnych, bo zależy to choćby od stanu wody w rzece, a do tego wodospady, progi, kaniony. Na wyspach nie jeżdżą samochody (poza Don Khon będącą centrum administracyjnym), a podstawową formą transportu są łodzie, promy, malutkie drewniane motorówki czy łódeczki dziecięce (tak, dzieci mają swoje łódki i chętnie bawią się na nich w chowanego wśród przybrzeżnej roślinności).
Dwie wyspy: Don Khon i Don Det posiadają dobrą infrastrukturę turystyczną i są faktycznie chętnie przez turystów odwiedzane. Większość oddaje się tu totalnemu lenistwu – wystarczy zaszyć się w jednej z chatek nad brzegiem rzeki, wejść do hamaka… i człowiek przepada. No, ewentualnie można popłynąć łódką, wypożyczyć rower i objechać wyspę (jedną lub kilka), można posiedzieć w jednej z licznych knajpek serwujących smaczne jedzenie lub wybrać się na spacer przez okoliczne pola i wioski.
Dość szybko odrzuciliśmy pomysł, żeby zostać tu na kilka leniwych dni. Cała nasza podróż jest całkowitym oderwaniem się od codzienności, a ostatnio spędzony czas nad Mekongiem to kompletny brak turystów i jakichkolwiek oznak zachodniej cywilizacji. Dopiero tutaj, na Don Khon i Don Det poczuliśmy, że do tej cywilizacji wracamy. Tak więc objeżdżamy wyspy, zaglądamy do każdego „kątka” i wpadamy na jakieś smakołyki do jednej z knajpek. I na wi-fi.
Zdecydowaną atrakcją są tutejsze wodospady w kilku miejscach wyspy Don Khon. Wejście na teren, przez który Mekong przepływa w szczególnie widowiskowy sposób jest płatne (35 tys kipów). Zastanawiam się, czy warto. No, ale jak nie wejdę, to się nie dowiem 🙂
Zdecydowanie warto! Absolutnie nie przypuszczałam, że Mekong, któremu przyglądaliśmy się przez kilka ostatnich dni, może przybierać taką postać. Tutaj to prawdziwie górska, szalejąca, potężna rzeka wzbudzająca respekt i wywołująca zachwyt.
Pojechaliśmy też na drugą stronę wyspy do kolejnych, mniejszych wodospadów. Miejsce również warte odwiedzenia, choć trudniejsze do odszukania. Za to pozbawione opłat i oferujące spokój i ciszę.
Pora ruszyć w stronę Kambodży. Wybieramy widoczną na mapie drogę przez dżunglę prowadzącą na pd cypel wyspy. Droga prowadzi śladem dawnej kolejki budowanej jeszcze przez Francuzów. Obecnie została tylko lokomotywa, która stoi w centrum Khon Tai. Stamtąd, sądzimy, da się przepłynąć na Don Sadam, która ma już połączenie nowym mostem ze stałym lądem. Hm. Po kilku km droga zaczyna przybierać formę coraz węższej i bardziej zarośniętej ścieżki. Jedziemy nią z pewną nutą niepokoju… Przeczucie nas nie myli, droga kończy się zawalonym mostem kolejowym. Widać jeszcze resztki torów i podkładów, ale przejechać dalej się nie da.
Wracamy do Khon Tai i ruszamy „główną” drogą, która doprowadza nas wreszcie do Hang Khon, malutkiej osady, z której organizowane są rejsy na obserwacje delfinów. Tak, delfinów. W Mekongu żyją słodkowodne delfiny krótkogłowe. A właściwie oreczki krótkogłowe (Orcaella brevirostris). Niestety, gatunek ten jest zagrożony wymarciem – w Mekongu żyje ich poniżej 100 sztuk, a w Laosie, w okolicy wyspy ponoć zaledwie 5. Głównym problemem są zanieczyszczenia i stosowanie specyficznych sieci (tzw sieci skrzelowych) przez rybaków. W Kambodży sieci te są zabronione, ale w Laosie tylko w niektórych rejonach. Inną przyczyną delfinich problemów jest osuszanie terenów nadrzecznych pod nowe pola uprawne. Na szczęście miejscowi rolnicy zaczynają zauważać, że dochody z turystyki (m.in. organizowanie rejsów na obserwacje delfinów) mogą być większe niż z uprawy ryżu, a więc im także zależy na wzroście populacji oreczek. A to już dobra wiadomość.
Do Khon Tai docieramy przez zmrokiem. O tej porze nie ma już rejsów „na delfiny”, a o regularnych promach w ogóle nikt tu nie słyszał. Dlaczego my zawsze robimy coś inaczej niż wszyscy? 🙂 No, ale to Azja, nie ma więc spraw niemożliwych. Szczególnie, jak jest okazja do zarobku. Gdy już wszyscy potencjalni „hotelikarze” zrozumieli, że na nas nie zarobią, bo ci dziwni biali chcą płynąć na wyspę, na którą turyści nie pływają, w ciągu paru minut znalazł się chętny do przewiezienia nas swoją łódką. Krótkie negocjacje cenowe, upewnienie się, że na pewno dopłyniemy tam, gdzie chcemy i już ładujemy rowery na łódź na piaszczystym cypelku pod stromą skarpą, którą trudno nazwać przystanią promową. W ostatnich minutach wieczornego światła rozglądam się za delfinami, ale, niestety, żadnego nie widać. Śpią? Nasza łódka osiada na mieliźnie spory kawałek od brzegu, a więc jeszcze trochę gimnastyki z przenoszeniem całego sprzętu, a potem przepychaniu wszystkiego przez wydmy w poszukiwaniu miejsca na biwak. To był dzień pełen wrażeń. A jak wszystko dobrze pójdzie, kolejną noc powitamy już na kambodżańskiej ziemi.