Ognista Kambodża

Po przyjemnych chwilach nad Mekongiem wyczyściliśmy rowery z grubej warstwy kurzu i pięknie je nasmarowaliśmy. Bo po kilku dniach pylistych laotańskich dróżek właśnie wyjechaliśmy na asfalt. Asfalt skończył się po kilometrze. Kolejne 40 km to gruntowa leśna droga, na której każdy przejeżdżający pojazd wzbijał tumany kurzu.

Ale po kolei. Granica laotańsko – kambodżańska. Przejście Tropaeng Kreal obrosło legendarnymi już opowieściami o łapówkarstwie do potęgi. Wszystkie relacje mówią wręcz o mafii naciągającej podróżnych na kasę utworzonej przez pograniczników, celników, kierowców i różnych innych pomysłowych ludzi. Kierowca autobusu zbiera opłatę za wizy od pasażerów mówiąc, że grupowo wszystko pójdzie szybciej (przy okazji zbiera po 10 dolarów dodatkowo, bo pora za późna, bo pora za wczesna, bo przepisy się zmieniły, bo… Celnik informuje, że trzeba za pieczątkę zapłacić 1 lub 2 lub 5 dolarów (zależy pewnie od celnika albo może pogody…). Czasem na granicy po stronie kambodżańskiej siedzą przy stoliku panowie przebrani za lekarzy w kitlach i maseczkach i mierzą temperaturę, wystawiają kwitek z adnotacją OK i żądają opłaty 2 dolarów, czasem siedzi inny spryciarz, który inkasuje np 1 dolara na „coś”. Większość turystów płaci bez słowa. Ale co jakiś czas ktoś się upiera, że nie zapłaci żadnej łapówki. Protest zwykle rozwija się w awanturę, straszenie ambasadą i inne takie hece.

Gdy pojawiliśmy się na posterunku po stronie laotańskiej właśnie trwał „strajk okupacyjny” grupy Francuzów, którzy oznajmili, że nie zapłacą nic więcej poza oficjalną opłatą wizową i będą siedzieć tu do skutku. Siedzieli już długo. Na tyle długo, że w końcu wściekli Laotańczycy odpuścili i przybili im pieczątki wyjazdowe bez opłat. Na co Francuzi radośnie odśpiewali Marsyliankę i poszli na stronę kambodżańską. Absurdalna sytuacja. Francuzi na terenie swojej dawnej kolonii śpiewający Marsyliankę!!!

My zapłaciliśmy grzecznie po dwa dolary, więc obyło się bez śpiewania Mazurka Dąbrowskiego i mogliśmy witać się z Kambodżą.

Zaraz za granicą wypatrzyliśmy drogę na skróty. Duże skróty, bo dające oszczędność prawie 100 km nieciekawej drogi. Trzeba tylko było przeprawić się na druga stronę Mekongu. OsmAnd pokazywał przeprawę promową, ale na miejscu żadnego promu nie było. Powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia, znalazł się chętny, aby nas przetransportować do Preah Rumkel. Co prawda, łódeczka była niepokojąco mała, ale dość sprawnie znaleźliśmy się na początku właściwej, czyli czerwono-pylistej drogi.

Kambodża przywitała nas żarem i ogniem.
Żar z góry atakował konkretnie – ponad 40 stopni, a żar tlącego się leśnego poszycia i palących się fragmentów lasu dopełniały całość. Kurz z drogi mieszał się z dymem pogorzelisk. Z ulgą wjechaliśmy wreszcie na główną krajową drogę. Niestety, pożary i gryzący dym nadal nam towarzyszyły, a im bliżej wieczoru, tym więcej ognia – ludzie na ogniskach gotują posiłki i masowo palą śmieci – przy drogach, w rowach, na podwórkach… Antysmogowcy z Polski – zobaczcie co tutaj się dzieje! Z ulgą wrócicie do kraju.

Tego dnia mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na biwak. Wszędzie wokół widoczny był ogień. Czasem bardzo blisko zabudowań. Domy są drewniane, a roślinność wyschnięta na wiór. I nikt się tym faktem specjalnie nie przejmował! Straż pożarna? Nie widzieliśmy!

Dżungla w tym rejonie Kambodży wypalana jest przed karczowaniem pod nowe tereny uprawne – plantacje już rosną w planach przyszłych bogaczy…

czytaj dalej

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments