Z Bsharry leżącej na chłodnym 1400 m n.p.m zjeżdżamy pięknie prosto w środek rozgrzanego pieca na poziomie morza. Po to, by za chwilę wspinać się na kolejne 1000 m n.p.m. Początkowo jedziemy przedmieściami Trypoli (Trypolisu), które stanowią przedziwne serce warsztatów genialnych mechaników samochodowych przywracających do życia umarłe mercedesy.
Odcinek – Trypolis – Jaskinia Zahlan to najgorszy rowerowy etap jakiego doświadczyłam podczas wszystkich moich podróży! Mocny podjazd z poziomu zero na prawie 1000 m.n.p.m. w środku upalnego dnia bez kawałka cienia główną drogą, po której pędzą setki aut. Wiemy, że to auta z odzysku i wyobrażamy sobie jak dużo elementów może w nich być niesprawnych. Na czele z hamulcami. Czujemy, że to auta, które wypluwają z siebie paskudnie dużo spalin trafiających prosto do naszych płuc. Widzimy, że to auta, których kierowcy obdarzeni są dużą dozą fantazji, za to nie mają za grosz pojęcia, że wyprzedzanie rowerzystów na centymetry jakoś nie jest dla tychże zabawne. Słyszymy, że to auta, które chętnie grają w grę „kto ma fajniejszy sygnał dźwiękowy”. Na domiar złego ruchliwa droga dysponuje kiepskim poboczem, na którym piętrzą się sterty śmieci (starych, rozkładających się w upale) lub płyną ścieki w otwartych kanałach… Zaciskamy zęby, uzbrajamy w cierpliwość i kręcimy kolejne kilometry tego górskiego etapu.
Po zakończeniu tego fragmentu, gdy spada napięcie, wymieniamy się wrażeniami.
– Najbardziej
się bałam, że jak wjedzie we mnie jakieś auto, to zginę z twarzą w pampersie -mówi
Marysia
– A ja myślałam sobie „żeby tylko nie wpaść do tego rynsztoka”, jak
coś mnie potrąci… – odpowiadam
A potem zmienia się wszystko jak w kalejdoskopie: krajobrazy, pogoda, ludzie i nasze wrażenia… Upał przechodzi w ulewę, ruch staje się spokojniejszy, znajdujemy wreszcie knajpkę z falafelami. Knajpkę prowadzi dwóch młodych chłopaków bardziej zainteresowanych sziszą niż obsługa klientów. No, ale uznają, że jesteśmy jakąś tam atrakcją, więc przygotowują nam jedzenie i dodają dla każdego po puszce pepsi. Chcą jeszcze dodać sziszę, ale odmawiamy. Jest miło do chwili, kiedy, za darowaną (jak sądziliśmy) pepsi liczą kwotę trzykrotnie wyższą niż płaciliśmy normalnie. Odmawiamy zapłaty i stają się trochę niemili, ale w końcu jakoś się dogadujemy i przepłacamy tylko dwukrotnie.
Zbliża się wieczór i już wiemy, że będzie problem z noclegiem – wokół strome góry i zabudowania w każdym możliwym i niemożliwym miejscu. Jak na życzenie pojawia się kościół i już się cieszymy, że będzie wygodny, bezpieczny nocleg. Ale nic z tego:
– Musicie jechać dalej – słyszymy
Nie do wiary. Pierwszy i jedyny raz w Libanie odmówiono nam noclegu i nie zaproponowano pomocy, czy choćby pomysłu gdzie moglibyśmy się zatrzymać. W kościele!
Za to na zwykłych ludziach można tu polegać. Najpierw zaskoczenie: skąd się ci dziwni rowerzyści wzięli? Problem z angielskim: o co im chodzi? Na szczęście najmłodsza w rodzinie, Marina uczy się angielskiego. I wreszcie: ale jak to na tarasie będziecie spać? Przecież pada deszcz! Dopiero rozłożone namioty przekonują sympatyczną rodzinkę, że będzie nam tu dobrze i wygodnie.
Biwak na tarasie kilkupiętrowego domu zawieszonego nad głębokim wąwozem udał się wybornie. Rano tradycyjna kawa i rozmowy przy pomocy siostry mieszkającej w Australii (sic!), która zaspanym początkowo głosem opowiada przez telefon o swojej rodzinnej miejscowości i koniecznie chce wiedzieć jak trafiliśmy do jej bliskich. Trudno się rozstać z takimi ludźmi.
Ale kolej na wizytę w tutejszej atrakcji – jaskini Zahlan, to do niej tu jedziemy. Na szczęście jaskinia nie rozczarowuje i spędzamy w niej sporo czasu. Zupełnie sami. Potem wybieramy lokalne drogi, które zapewniają nam świetny, spokojny zjazd do Trypolisu.
No i zwariowana jazda jego ulicami. Zwiedzamy tutejszy ogromny suk, na którym czujemy się jak w labiryncie, odnajdujemy pięknie odrestaurowany hamam, całkiem przypadkiem trafiamy do starego karawanseraju, w którym przekonujemy się dlaczego Trypolis jest znany z produkcji mydła, chowamy się przed zgiełkiem miasta w cieniu starego meczetu. I wreszcie z ulgą opuszczamy Trypolis.
Chyba należy nam się dobre miejsce na biwak. Marzymy o morzu, ciszy i spokoju. O dziwo, w pobliżu urokliwego prawosławnego klasztoru znajdujemy spokojną miejscówkę z plażą i naturalnymi skalnymi niszami do kąpieli. Dostaliśmy więcej, niż chcieliśmy. Bajkowo.
I tylko Leszkowi popsuł się nieco humor, gdy rano odkrył w swoim super „lihgt and new” materacyku Thermarest’a całkiem pokaźną ilość dziurek… No tak, tutejsza roślinność była wyjątkowo kolczasta.