Argentyńskie początki nie były łatwe.
Leśne wykroty, korzenie, gałęzie czekające tylko na nasze sakwy, rozlewiska rzek i potoków, wciągające mokradła i błota, jary i skarpy. Stromo – raz w górę, raz w dół… Tak wyglądały nasze pierwsze chwile w Argentynie.
Trudno, ale ciekawie. I wesoło dzięki tym wszystkim, z którymi dzielimy trudy tej drogi. Znajomym i nieznajomym. Gdyby nie Wojtek, to pewnie jeszcze kilka dni tkwiłabym w tych błotach i wądołach… Dzięki Leo śmialiśmy się w głos, gdy pot zalewał oczy. Ola, jak zwykle, stawiała wszystko na głowie. Spotykani turyści pokazywali którędy nie iść, bo sami przed momentem wpadli w bagno po pachy… Po pachy… ubaw po prostu…
A na koniec nagroda – góra legenda – cudny, potężny Fitz Roy przyglądający się ze stoickim spokojem naszym poczynaniom. To pierwsze chwile w Argentynie. Do widzenia, Chile.