Kto powiedział, że ma być łatwo i na dodatek z górki?
Rankiem wyruszyliśmy w stronę przejścia z Laosem – La Lay. To co prawda tylko 10 km, ale przewyższeń na serpentynowym podjeździe było pewnie z 600. I sporo ścianek. Ale wjazd poszedł dość gładko i zadowoleni z siebie bardzo stanęliśmy przed wietnamską służbą graniczną. Panowie długo kartkowali nasze paszporty twierdząc, że pierwszy raz takie widzą. W końcu wskazali, którędy mamy podjechać. Najpierw jednak poszliśmy do sklepu wydać ostatnie dongi, co okazało się niełatwe bo wybór niewielki.
W międzyczasie jeden z panów pograniczników poskładał po angielsku informację, którą nam z zadowoleniem przekazał, że „na tej granicy nie można kupić wizy laotańskiej, musimy jechać na inne przejście, Lao Bao, 100 km dalej”.
Pojechaliśmy.
100 km na północ, co podwójnie zwiększyło nam dystans, bo przecież mieliśmy teraz jechać na południe. Dzień był bardziej upalny i parny niż dotychczas, radosne „hello” rozlegające się tradycyjnie wokół jakoś nas irytowało, a fakt braku wietnamskich pieniędzy nie pomagał. W przydrożnych sklepikach i knajpkach nikt nie chciał naszych wspaniałych dolarów, płatność kartą jeszcze długo tu nie zaistnieje , banków na trasie brak… Dopiero wieczorem jedna nadzwyczaj odważna kobieta zgodziła się wymienić 5 dolarów. Dzięki temu kupiliśmy trochę napojów. Jedzenia nie kupiliśmy bo jedyne co proponowano w tutejszych knajpkach to… zupki chińskie w torebkach.
Zostało jeszcze tylko znalezienie miejsca na biwak. To poszło szybko . Okolice wietnamskich cmentarzy są zwykle dobrym pewniakiem na niezłą miejscówkę
Tak nam się wydawało.
Nocą do ataku przystąpiły mrówki. Mimo, że idealnie zamknęłam namiot po dwóch godzinach obudziły mnie ukąszenia. Małe dranie wygryzły otwór w ścianie sypialni….
Część z nich jedzie dziś ze mną w sakwach. Przez moment się zastanawiałam czy nie napuścić na nie takiego spotkanego przyjemniaczka…
lut 21 2019
Granica… cierpliwości
Subscribe
Login
0 komentarzy