Jazda przez Ziemię Ognistą

Porvenir to malutkie miasteczko będące stolicą chilijskiego regionu Terra del Fuego, czyli Ziemi Ognistej. Po hiszpańsku Porvenir znaczy „przyszłość”. Szczerze, to nie wygląda zbyt przyszłościowo. Miasteczko zaskakuje swym oddaleniem. I spokojem. I wrażeniem, że jest na końcu świata. A tymczasem do końca jeszcze wciąż daleko. Spokój też chyba pozorny, bo znajduje się tu więzienie o zaostrzonym rygorze, stacjonuje pułk armii chilijskiej, a nawet panują jakieś resztki „gorączki złota”, która nieco bardziej gorąca była w XIX wieku, a dziś przetrwała jako komercyjna niewielka eksploatacja złotonośnych pokładów w okolicy.

Samej osadzie bliżej do Europy, niż innym rejonom Chile, bo mieszkają tu głównie potomkowie chorwackich osadników. Dziś hodują owce i łowią ryby, choć w dostępie do osady przeszkadza duża ilość wraków na wejściu do portowej zatoki.

Docieram tu promem po kilkugodzinnym rejsie przez Cieśninę Magellana. Jest późne popołudnie – kręcę się chwilę po pustych uliczkach, w niewielkim sklepiku uzupełniam to, o czym wcześniej zapomniałam i już czuję, że w najbliższych dniach z zaopatrzeniem będzie krucho.

Tuż przed miasteczkiem wita podróżnych pomnik poświęcony pamięci ludu Selk’nam – pierwotnych mieszkańców tego rejonu – Indianom, którzy przetrwali tylko w opisach i starych fotografiach dzieląc tragiczny los wielu innych indiańskich plemion 🙁

Tak, z zaopatrzeniem jest krucho. Dobrze, że mam owsiankę, kuskus i mleko w proszku… No i 2 porcje podwójnych liofilizatów. Kilka dni na tym dam radę. Choć to dość mało urozmaicona dieta.

Nawet nie przeczuwam, jak bardzo ekscytujący fragment podróży właśnie zaczynam. Droga, jak na tutejsze warunki nie jest najgorsza, wiatr przeważnie w plecy, wokół przestrzeń, pusto i cudownie… Bardzo chcę dotrzeć do kolonii pingwinów królewskich, jedynej poza Antarktydą. To ok 100 km z Porvenir. Kolonia nie jest duża, ale ptaszyska robią wrażenie. Są pięknie ubarwione, mogłabym gapić się na nie godzinami. Dla ich ochrony utworzono rezerwat, czyli ogrodzono dużą połać terenu, na którym żyją. Obserwować można je tylko z daleka, ewentualnie przy pomocy lunet. Szkoda, no ale rozumiem… To faktycznie wyjątkowe miejsce. Zostaję tu kilka godzin…

Dalsza droga to świetny sposób na oderwanie się od wszelkich problemów tego świata:-) Przejeżdżają średnio 4 samochody dziennie, ale na brak towarzystwa nie narzekam – otaczają mnie stada gwanako. Co chwilę słychać gwanacze charakterystyczne rżenie, którym osobniki stojące na straży ostrzegają albo nawołują resztę. Gwanako są śliczne, poruszają się z gracją i mogę patrzeć na nie godzinami podczas jazdy.
Bo i tak nie ma na co innego. Pampa zdominowała krajobraz…

Przerywnikiem tej pięknej monotonii były odwiedziny w Parku Narodowym Karukinka – zboczyłam do niego tuż przed granicą z Argentyną. Na biwak zaszyłam się w gęstym lesie (o, dawno już nie widziałam lasu) i dopiero po wejściu do namiotu uświadomiłam sobie, jak dużo tu wokół połamanych konarów i świeżo powalonych drzew. I jak dużo uschniętych kikutów. A szalejący nocą wiatr i trzaski wokół podziałały na wyobraźnię, która rysowała sceny z przygniecionym przez potężny pień namiotem w roli głównej. I doniesieniami o bezskutecznych poszukiwaniach polskiej rowerzystki… Nikt nie wpadłby na pomysł, że mogłabym być w tym właśnie miejscu, gdzie właśnie byłam…

Za to wycieczka piesza (rower czekał w krzakach) kolejnego dnia okazała się cudownym urozmaiceniem ostatnich dni.

Z Karukinki ruszam w stronę granicy. Tu wita mnie tylko… lis. I plakaty instruujące co robić w związku z jakimś Corona czy covid coś tam. Na tym pustkowiu wyglądają dość groteskowo…Ludzi, którzy zechcieliby dopełnić jakichś formalności i wbić pieczątkę do paszportu musiałam sama poszukać, poczekać aż ustalą, kto ma włączyć komputer, a kto poszukać rzeczonej pieczątki… I znów zostawiam Chile, a witam Argentynę.

Jazda w stronę Rio Grande to kilometry mgły, mżawki, deszczu. I wiatru, no ale to jasne. Tu bardziej, niż w innych rejonach doskwierają mi… płoty.
To one wiernie towarzyszą w patagońskim krajobrazie przez cały czas. Po obu stronach drogi, bez względu na jej ważność, natężenie ruchu czy gęstość zaludnienia. Płoty wyznaczają własność. Ziemia w Chile i Argentynie jest zawsze czyjaś. A skoro tak, to trzeba ją ogrodzić. Choćby to ogrodzenie miało wiele kilometrów, a dookoła jedynie pampa…
Bywają takie dni, że żeby znaleźć miejsce na biwak trzeba nieźle się nakombinować – czasem szukać dosłownej dziury, czasem bramy, którą da się otworzyć, czasem przerzucać wszystkie rzeczy przez ogrodzenie, a czasem urządzić biwak przy samej drodze… Ostatni biwak przed Rio Grande taki był właśnie – przydrożny rów z kawałeczkiem płaskiego terenu pojawił się, gdy zdecydowanie miałam dość!

Ostatni fragment do policyjnego posterunku na głównej asfaltowej drodze w okolicach Rio Grande pokonuję w ulewnym deszczu. Temperatura kilka stopni powyżej zera. Jadę licząc na to, że na posterunku będzie można się schronić, ogrzać, odpocząć. Może nawet coś zjeść. Dobrze liczę – policjanci szybko zapraszają mnie do środka – dostaję kubek gorącej kawy. Dzielą się ze mną świeżymi drożdżówkami. W życiu nie jadłam lepszych. Przebieram się w suche ciuchy i siedzę jeszcze godzinę… Dwie?

Wieczorem przestało lać i słońce wyszło, żeby pięknie wpaść do jeziora Fagnano. Dobranoc.

Kiedy zamiast pampy pojawiają się góry, aparat sam wskakuje do ręki. Południe Ziemi Ognistej, a zwłaszcza okolice Ushuaia to zaskakująco piękne tereny… Zdecydowanie się tego nie spodziewałam. Robię więc kolejną przerwę w rowerowaniu i ruszam do Laguna Esmeralda. Szlak jest bardzo urozmaicony, prowadzi wzdłuż strumieni, przez liczne podmokłe torfowiska i bagienka, mszysto – porostowe lasy i kończy się
malowniczo nad jeziorem w stylu Morskie Oko. Tylko ludzi tu zdecydowanie mniej. Choć to i tak jeden z bardziej popularnych szlaków w okolicy.

Pora na ostatni biwak przed Ushuaia. Nad rzeką piękna miejscówka – właściwie oficjalne, rozległe pole biwakowe. Oprócz mnie dwie rodzinki, dwóch wędkarzy. Cisza, spokój. Niespiesznie zabieram się do gotowania, słońce przygrzewa, gdy nagle zrywa się porywisty wiatr i w ostatniej chwili łapię wszystkie ożywające rzeczy pakując je do namiotu. Po pięciu minutach ulewa wali w tropik jakby nagle otworzył się nade mną potężny wodospad… I tak całą noc…

czytaj dalej

4.5 2 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments