Koniec świata

Tak tu krzyczą zewsząd informacje, tablice, witryny sklepów. Fin del mundo. End of the world.
Dojechałam do końca…
Dojechałam do Ushuaia.
Jak to, koniec? Ostatniego dnia jazdy zwalniam, przystaję, jakoś mi nie spieszno, żeby osiągnąć cel, do którego zamierzałam tyle czasu… Liczyłam kilometry, dni i nagle koniec?

No to może jeszcze kawałek dalej, za Ushuaia. Ale droga kończy się po 20 kilometrach. Dalej na południe rowerem już nie pojadę…
A może piechotą? Idę. Niedługo i stop. Dalej przejścia nie ma. Rezerwat ścisły. No tak, to Park Narodowy Tierra del Fuego.

Zostaje tylko droga wodna.  Kanał Beagle, odkryty podczas ekspedycji, której uczestnikiem był Karol Darwin, to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam podczas tego wyjazdu…

W Ushuaia zostaję kilka dni. Początkowo pogoda nie zachęca na wyjścia w góry czy jazdę rowerem, postanawiam więc wybrać się na rejs wycieczkowym katamaranem po Kanale Beagle. Zazwyczaj jestem sceptycznie nastawiona do takich zorganizowanych masowych atrakcji, więc z pewnym niepokojem stawiam się rano w porcie. Niepokój okazuje się niepotrzebny – kilkugodzinny rejs pomiędzy licznymi wysepkami dostarcza mi moc niesamowitych wrażeń.

Kanał Beagle to cieśnina oddzielająca Ziemię Ognistą od pozostałych wysp południowego krańca Ameryki Południowej. Nazwa pochodzi od brytyjskiego statku HMS Beagle, który przepłynął kanał, podczas ekspedycji Karola Darwina w latach 1831-36. Jego wschodnia część to granica między Chile a Argentyną. Przez długie lata cieśnina była źródłem konfliktu między tymi krajami, zakończonego w wyniku mediacji przy udziale Jana Pawła II.

Kanał ma około 370 km długości, my pokonujemy odcinek ok 60 km.

Najpierw Wyspa Ptaków – Los Pajaros, miejsce zamieszkałe głównie przez kormorany, ale i innego ptactwa tu nie brakuje: wydrzyki, albatrosy czarnobrewe, różne gatunki mew czy kaczek.

Kolejną wyspę, Los Lobos, zamieszkuje spora kolonia lwów morskich, a właściwie uchatek patagońskich (Otaria flavescens) – podpływamy tak blisko, że dokładnie można obserwować życie tych potężnych zwierząt.

Ale głównym celem, na który czekam z niecierpliwością jest wyspa Martillo – to tu zadomowiły się pingwiny magellańskie. Zdecydowanie różnią się od królewskich, które obserwowałam koło Porvenir – są znacznie mniejsze i skromniej ubarwione. Za to jest ich dużo więcej. Kolonia liczy podobno ok 20 tys. tych ptaków. No i możemy je oglądać z niewielkiej odległości.

Podczas rejsu dopływamy też do niewielkiej latarni Les Eclaireurs. Latarnia jak latarnia, ale jej położenie w otoczeniu surowego krajobrazu robi piorunujące wrażenie. Wrażenie podkreślone tego dnia niezbyt dobrą pogodą – nisko zawieszone chmury, niewielki deszcz i silny wiatr są tym razem jak najbardziej na swoim miejscu.

Kolejne dwa dni postanawiam przeznaczyć na odwiedziny Parku Narodowego Ziemi Ognistej (Parque Nacional de Tierra del Fuego), którego wschodnia granica przebiega 12 km od Ushuaia.

Rankiem ruszam rowerem w stronę parku. Po drodze zatrzymuję się przy turystycznej atrakcji – to mała stacyjka zlokalizowanej najbardziej na południu linii kolejowej. „Pociąg na końcu świata” pierwotnie woził do pracy więźniów z zakładu karnego. Dziś można się nim przejechać kilka kilometrów po parku. Co ciekawe, o każdej porze roku.

Pozostaję przy własnym środku transportu. Kupuję bilet wstępu (dwudniowy w cenie jednodniowego, dzięki temu, że zostaję na noc na terenie parku, a nie jeżdżę tam i z powrotem – taka fajna inicjatywa), uzyskuję garść cennych informacji i park staje przede mną otworem.

Sprawdzam, jak daleko na południe mogę dotrzeć penetrując wszystkie dostępne rowerowo trakty – tak trafiam do punktu, gdzie kończy się argentyńska droga nr 3.  „Koniec świata” oznajmia tablica. Zaglądam do okolicznych atrakcji przyrodniczych, nad Zatokę Lapataia, na punkty widokowe, torfowiska, nad jezioro Roca, wędruję przez chronione tu roślinne formacje – wilgotny las Magellana, w którym rosną antarktyczne bukany, kwitną drzewiaste zacierpy (Drimys winteri) i przedzieram się przez wiecznie zielone i mocno kłujące zarośla calafate i innych berberysów, fuksji oraz wielu roślin niemających polskich nazw, jak choćby mata negra (Chiliotrichum diffusum)…

Początkowo spotykam sporo grup turystycznych, ale wreszcie opuszczam popularne szlaki i zostaję sama. W towarzystwie ptaków i niesamowitych krajobrazów. Wędruję tak do późnego wieczora. Wreszcie czas na biwak. Świetnie doradzili mi pracownicy parku z wyborem miejscówki – nad rzeką Lapataia w pobliżu punktu widokowego Laguna Verde. To najpiękniejsze miejsce biwakowe na terenie parku. I mimo, że noc jest mroźna to i tak uważam ją za jedną z najwspanialszych jakie były podczas tego patagońskiego wyjazdu.

Morskie wybrzeża parku są jedną z jego największych atrakcji. Postrzępione, strome, miejscami skaliste, przecięte nielicznymi ścieżkami, które umożliwiają wędrówkę i dostęp do punktów widokowych w najbardziej imponujących odcinkach morskiego wybrzeża. Panoramę wybrzeża dopełniają liczne wyspy, piaszczyste lub skalne zatoczki, szczyty górskie, lodowce, endemiczna roślinność.

To wszystko jest moje przez kilka godzin kolejnego dnia pobytu w parku. Wycieczkę zaczynam przy klimatycznej „poczcie na końcu świata” nad zatoką Ensenada Zaratiegui i wędruję urozmaiconym szlakiem Senda Costera. 

Oczywiście nie ominę okazji do kolejnego morsowania w zacisznej zatoczce. To doświadczenie zapamiętam do końca życia, bo niewiele brakowało, żebym nie wspominała go miło. Tylko wielkiemu szczęściu zawdzięczam fakt, że nie wlazłam bosą stopą na żadnego z ogromnej ilości jeżowców, które bez okularów wzięłam za małże. I dopiero, gdy zaczęłam robić zdjęcia pod wodą odkryłam, że część „małży” była zgoła innymi zwierzętami. Jedne i drugie licznie pokrywały skały, po których kilkakrotnie wchodziłam do wody… Ufff

Szczęście dopisało mi też w momencie, gdy kończyłam kąpiel w morzu. Nagle, bez widocznej przyczyny poziom wody podniósł się ok metr zalewając mi buty pozostawione na przybrzeżnej skale. I tylko buty, bo resztę zdążyłam zebrać i uciec powyżej wzbierającej wody. Gdybym kilkadziesiąt sekund później skończyła morsowanie prawdopodobnie nie byłoby czego zbierać i moje rzeczy łącznie z dokumentami, kartami itp popłynęłyby sobie z prądem…

Całe życie człek się uczy, a i tak…

Do dziś się zastanawiam, co było przyczyną takiego nagłego podniesienia poziomu wody… Może oderwał się kawał lodowca?

Pora wracać do Ushuaia. To ostatni dzień pobytu na dalekim południu. I ostatni rowerowy wypad podczas tej wyprawy. No i, jak się okazuje, ostatni na moim starym wysłużonym rowerze. Po powrocie do Ushuaia sprzedaję go poznanemu w hostelu Argentyńczykowi. W gratisie dorzucam komplet sakw Ortlieba. Też wysłużonych. Tu dostały nagle szansę na dalsze życie 🙂

Z nowym właścicielem mojego roweru

Wczesnym rankiem zbieram na plecy mój dobytek i odjeżdżam autobusem na północ. Jazda jest długa, z dwoma przesiadkami, przekraczaniem dwóch granic i przeprawą promową przez Cieśninę Magellana. Dopiero następnego dnia docieram do El Chalten, gdzie wita mnie znajomy już widok Fitz Roya zwiastujący nowe przygody.

Niekoniecznie jednak takie, jakich oczekiwałam.

ciąg dalszy nastąpi 🙂

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments