Na Płaskowyżu Bolaven

Płaskowyż Bolaven góruje nad okolicą 1000 – 1300 m. Wulkaniczna pozostałość z kraterem o średnicy 40 km obfitująca w niespodzianki.

Po pierwsze, klimat. Przyjemne temperatury pozwalające odpocząć od gęstego upału.

Po drugie, zielone lasy i plantacje. Herbata, jackfruity, duriany, maniok, bananowce, kauczukowce… Ale przede wszystkim kawa. Uprawiana na małych, rodzinnych plantacjach w różnych odmianach. Znane nam arabica i robusta, ale też limerica, typica i wiele innych. Właściciele chętnie oprowadzają i opowiadają o swoich uprawach. Tu kawa smakuje wyjątkowo.

Po trzecie, krystaliczne rzeki i wodospady. Mnóstwo wodospadów. Niektóre łatwo dostępne, inne ukryte w dżungli. Odwiedzamy kilka z nich. Na resztę nie starczyłoby czasu.

I wreszcie, po czwarte, plemiona zamieszkujące tylko te okolice. To fascynuje nas najbardziej.

Na Płaskowyżu Bolaven odwiedzamy jedną z kilku wiosek założonych przez społeczność Alaków. To jedno z najstarszych plemion zamieszkujących Płaskowyż Bolaven, posługujących się własnym językiem, Alakowie wyznają animizm, wierzą w nadprzyrodzone bóstwa leśne, górskie, rzeczne itp. Każda z osad ma szamana i swojego guru, którzy leczą chorych, przewidują przyszłość, rozstrzygają sprawy wioskowe. Analfabetyzm dotyczy wszystkich, dzieci nie chodzą do szkoły. Edukacja przegrywa w konfrontacji z wiedzą miejscowego guru. Jedyną szkołą jest natura poznawana już od kołyski. Wszyscy znają się świetnie na roślinach w dżungli, hodowli, uprawie, tym co ich otacza. Szersza wiedza o świecie nikomu nie jest potrzebna, stąd powszechne przekonanie o tym, że Ziemia jest płaska a wszędzie jest tak, jak wokół.
Dziewczynki zostają tu żonami i matkami już w wieku 14 lat, wielożeństwo jest powszechne, o ślubie decydują rodzice.
Trumnę trzeba przygotować sobie przed śmiercią, a gdy ktoś ginie niespodziewanie, np w wypadku, to pozostali członkowie rodziny są uważani za tych, którzy mogą sprowadzić nieszczęście na wioskę, więc muszą się wyprowadzić na 5 lat do dżungli.
Tu pracują głównie kobiety – zajmują się dziećmi, gotują, uprawiają i zbierają rośliny. Mężczyźni są uzależnieni od alkoholu własnej produkcji i tytoniu palonego w specjalnych grubych fajkach – tubach. I to ich główne zajęcie przez cały dzień. Palić zaczynają już trzyletnie dzieci 🙁
Wioska to kilkadziesiąt chat na palach, które ustawione są wokół centralnie położonego domu wspólnego. Każda rodzina zajmuje jeden dom, każda żona z własnymi dziećmi, jedno pomieszczenie. Białych Alakowie za bardzo nie lubią, bo są w ich ocenie nierobami – jeżdżą tylko po świecie na tych skuterkach, nic innego nie muszą robić. Są biali, bo nie pracują. No i dlatego, że piją dużo mleka.
Czy wszystko to jest prawdą? Nie wiem. Opowiadał i oprowadzał nas po wiosce jeden z jej mieszkańców – jako jedynemu udało się zdobyć wykształcenie – musiał opuścić wioskę, bo, jak sam mówi, był zbyt leniwy żeby pracować w polu…

czytaj dalej

Laotańskie pierwsze wrażenia. I drugie.

Laos mi się spodobał od drugiego wejrzenia. Bo i zaczęliśmy z przytupem. Pierwszy laotański biwak – spokojne, przyjemne miejsce. Do czasu, gdy rano odwiedzili nas panowie z bronią – początkowo kilku niekompletnie ubranych żołnierzy, potem kolejnych, już w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu. Zatrzymali nas, obfotografowali i nie pozwolili odjechać. Wreszcie pojawili się wysocy rangą dowódcy z tłumaczem i zasypali porcją pytań.
Cóż, tak to bywa jeśli nocuje się na terenie wojskowym! Ale, czy ja wyglądam na szpiega?!

W porównaniu z Wietnamem tu jest ciszej, spokojniej. Już w pierwszym dniu doświadczyliśmy więcej drobnych ale konkretnych gestów z chęcią pomocy niż w Wietnamie przez trzy tygodnie. Ludzie uśmiechnięci w całości 🙂 Nie tylko usta, ale też oczy, ręce, całe ciała pokazują te uśmiechy. Ciała bardziej krągłe niż Wietnamczyków. Bo i dieta inna. Już od rana ulice zamieniają się w kuchnie – parują potężne gary, grille pachną na dziesiątki sposobów, stragany uginają się pod niezwykłą różnorodnością warzyw, owoców i innych specjałów.
No i to ciągłe „hallo” tu znacznie rzadsze, bo zamiast tego rozlega się dźwięczne, radosne „sabaudi”. Sabaudi, Laos!

czytaj dalej

Sabaudi, Laos

Lao Bao – dość spokojne przejście graniczne. Kilka km wcześniej trafiamy na targ bananów – przyjeżdżają tu z Laosu. To dobrze rokuje. Tymczasem to nie banany nas interesują, rozglądamy się za pączkami. No, przynajmniej za czymś co choć wygląda jak pączki – dzisiaj tłusty czwartek! Jak na zawołanie. Są! Pierwszy raz w Wietnamie. I smakują jak nasze. Lepiej, bo niespodziewanie.

Podczas odprawy paszportowej okazuje się że strona z danymi w moim paszporcie jest mocno naderwana – tutejsza wszędobylska wilgoć jakoś się tu dostała. Wietnamczycy kręcą głowami nad paszportem ale w końcu mnie przypuszczają. Laotańczycy podobnie. Mamy wizy, witaj Laosie! Parę metrów za granicą kolega łapie gumę, łatki nie trzymają w tym upale…

Spędzamy trochę czasu w małej knajpce zaraz za granicą. Wśród stolików buszują świnie, miejscowy kantor w postaci sprytnych kobiet załatwia nam lokalną walutę, za którą udaje nam się słono przepłacić. W tym upale chyba mózg mi się zlasował, żeby kupować pieniądze od lokalesów na granicy!


Zaglądamy na dworzec autobusowy. Wygląda na to, że autobusy w Laosie pełnią główną funkcję transportu towarów wszelakich. Też żywych. Drastyczne.
Ludzi też los nie oszczędza. Dziękujemy Bogu, że urodziliśmy się w Polsce. Nie po raz pierwszy dziękujemy. Buddzie też – spogląda ponad naszymi głowami. Widzi?

czytaj dalej

Granica… cierpliwości

Kto powiedział, że ma być łatwo i na dodatek z górki?
Rankiem wyruszyliśmy w stronę przejścia z Laosem – La Lay. To co prawda tylko 10 km, ale przewyższeń na serpentynowym podjeździe było pewnie z 600. I sporo ścianek. Ale wjazd poszedł dość gładko i zadowoleni z siebie bardzo stanęliśmy przed wietnamską służbą graniczną. Panowie długo kartkowali nasze paszporty twierdząc, że pierwszy raz takie widzą. W końcu wskazali, którędy mamy podjechać. Najpierw jednak poszliśmy do sklepu wydać ostatnie dongi, co okazało się niełatwe bo wybór niewielki.
W międzyczasie jeden z panów pograniczników poskładał po angielsku informację, którą nam z zadowoleniem przekazał, że „na tej granicy nie można kupić wizy laotańskiej, musimy jechać na inne przejście, Lao Bao, 100 km dalej”.
Pojechaliśmy.
100 km na północ, co podwójnie zwiększyło nam dystans, bo przecież mieliśmy teraz jechać na południe. Dzień był bardziej upalny i parny niż dotychczas, radosne „hello” rozlegające się tradycyjnie wokół jakoś nas irytowało, a fakt braku wietnamskich pieniędzy nie pomagał. W przydrożnych sklepikach i knajpkach nikt nie chciał naszych wspaniałych dolarów, płatność kartą jeszcze długo tu nie zaistnieje , banków na trasie brak… Dopiero wieczorem jedna nadzwyczaj odważna kobieta zgodziła się wymienić 5 dolarów. Dzięki temu kupiliśmy trochę napojów. Jedzenia nie kupiliśmy bo jedyne co proponowano w tutejszych knajpkach to… zupki chińskie w torebkach.
Zostało jeszcze tylko znalezienie miejsca na biwak. To poszło szybko . Okolice wietnamskich cmentarzy są zwykle dobrym pewniakiem na niezłą miejscówkę
Tak nam się wydawało.
Nocą do ataku przystąpiły mrówki. Mimo, że idealnie zamknęłam namiot po dwóch godzinach obudziły mnie ukąszenia. Małe dranie wygryzły otwór w ścianie sypialni….
Część z nich jedzie dziś ze mną w sakwach. Przez moment się zastanawiałam czy nie napuścić na nie takiego spotkanego przyjemniaczka…

czytaj dalej

przez Góry Annamskie do Laosu

W stronę Laosu jedziemy jak na huśtawce. Góra, dół, góra, dół. Znów jesteśmy na drodze Ho Chi Minha poprowadzonej przez niekończące się góry. Piękne, dzikie, niedostępne, porośnięte gęstą dżunglą. Czasem mijamy maleńkie wioski. Ludność tutejsza to wiele różnych plemion. Już na pierwszy rzut oka różnią się od Wietnamczyków – mają inne rysy twarzy, krępą budowę, mówią w innym języku. Żyją tu bardzo skromnie. Głównym zajęciem jest pozyskiwanie drzew cynamonowych, które gęsto porastają strome stoki. Kora cynamonowa suszy się porozkładana na drodze. Na głównej drodze.

dzieciaki w całym Wietnamie są bardzo przyjazne


Kolejny biwak spędzamy w dżungli, która wciąż jest aktywna, nie cichnie nawet na chwilę, zmienia tylko repertuar w zależności od pory dnia i nocy.
Zza gór właśnie wytoczyła się okrąglutka tarcza księżyca, który zagląda mi do namiotu. Dzięki temu wyraźnie widzę wszelkie wędrujące po tropiku i moskitierze pająki, świerszcze, mrówki różnych rodzajów, szybkie karaczany i mnóstwo innych mieszkańców tego świata… Dobrze, że dziś załatałam niewielką dziurkę w moskitierze namiotu, bo poprzedniej nocy wprowadziła mi się przez nią cała armia mrówek.
Wieczór parny, ciepły. Rano namiot mokry jakby go wyjąć z rzeki. Nie spadła kropla deszczu. Taką tu mamy saunę.


Jedziemy wzdłuż granicy z Laosem. Spokój, cisza. Piękne, wysokie, dziewicze góry. Jeden motocykl przejedzie na dwie godziny. Pewnie jutro przekroczymy granicę…

czytaj dalej

Romantyczny Wietnam, czyli spotkanie z Hoi An

Uliczki Hoi An
Hoi An

Hoi An ma opinię najbardziej romantycznego miejsca w Wietnamie 🙂
Kto by nie chciał tu spędzić choć jednego wieczoru 🙂
Tysiące kolorowych lampionów, podświetlone zabytkowe domy na brzegu rzeki, łodzie rybackie w jej nurcie. Setki restauracji serwujących oszałamiającą różnorodność potraw, stragany z przekąskami na zimno i ciepło, barwne lampki puszczane na wodę… Muzyka, zapachy, ciepły wieczór…
Każdy chciałby przeżyć tu parę pięknych chwil.
Serio?
Takiego tłumu ludzi dawno nie widziałam! Płyniemy rzeką ciał wąskimi uliczkami, do rzeki i nad nią, przekrzykujemy muzykę dobiegającą z dziesiątków źródeł usiłując się nie zgubić, migamy się od propozycji sprzedawców towarów i usług wszelakich, uciekamy wreszcie do niewielkiej restauracji na kolejną porcję owoców morza 🙂
Kolejnego dnia, rankiem, Hoi An troszkę normalnieje i pozwala dostrzec swoje zalety. Wreszcie możemy zachwycić się urokiem tego miasteczka, jego architekturą (ocaloną nota bene przez polskiego naukowca Kazimierza Kowalskiego znanego tu jako Kai-Zik), ciekawymi galeriami, życiem…
Jeszcze tylko raz zabłądzimy w labiryncie uliczek, jeszcze raz kupimy na targu pyszne owoce unikając oszustwa sprytnych handlarek, jeszcze raz zatrzymamy nasze rowery, aby uchwycić cudny detal albo zaskakujące uliczne zdarzenie i z ulgą możemy odjechać. I trochę z żalem, oglądając się za siebie…


Ale nie długo, bo przed nami droga opłotkami do najważniejszego sanktuarium nieistniejącego już dziś królestwa Czamów – My Son. Zagubione w dżungli świątynie ocalił przed całkowitym zniknięciem ten sam Kazimierz Kowalski. Docieramy na miejsce, gdy słońce oświetla świątynie ostatnimi promieniami, a dzięki temu zwiedzamy cały kompleks w spokoju, bez towarzystwa masowych wycieczek. Cisza. Tylko dżungla wokół przypomina o sobie wieloma głosami.
Te głosy towarzyszą nam przez całą noc, bo biwakujemy nieopodal, ogarnięci tropikalnym, parnym lasem z wszystkimi jego atrakcjami.

czytaj dalej

Da Nang


Po ponad dwóch tygodniach podróży docieramy wreszcie w miejsce, w którym mieliśmy rozpocząć naszą rowerową przygodę. Po pięknej i bardzo spokojnej, jak na Wietnam trasie, wdrapujemy się na przełęcz (500 m n. p. m.), z której zjeżdżamy znów do morza i natychmiast trafiamy na przedmieścia Da Nang. Zbliża się noc, skręcamy w boczną drogę i znowu jesteśmy w górach. Las, polanka, kolejny nocleg z żabim chórem i pikującymi nietoperzami. Odzywają się sowy, pająk tworzy mistrzowskie dzieło na naszych oczach.

A ranek przynosi kolejną niespodziankę – tuż obok jest niewielki wodospad i świetne kąpielisko oparte na naturalnych źródłach. Korzystamy 😀


Potem już jazda do centrum miasta wzdłuż wybrzeża i piaszczystych plaż, które ciągną się kilometrami i są całkiem puste.
Da Nang to nowoczesne hotele, centra rozrywki, szalony ruch na drogach (wieczorny przejazd w stylu „azjatyckim” należał chyba do najbardziej ekstremalnych, jakich do tej pory doświadczyłam). Ale najbardziej zapamiętam to miasto z owoców morza. Świeży towar trafia na stoiska handlowe, targowiska i bezpośrednio do setek restauracji i malutkich garkuchni. W wielu miejscach można wybierać żywe jeszcze ryby, kraby, krewetki, małże i dziesiątki innych, które natychmiast są pysznie przyrządzane i trafiają na stół. Rewelacja!

I tylko Leszek musi już wracać do Polski 🙁 Odprowadzamy go na lotnisko. Bye… Dalej pojedziemy już tylko we dwójkę

czytaj dalej

Hue znaczy „piękna”


Absolutnie nie mogliśmy ominąć cesarskiej siedziby i miejsca pochówku wielu wietnamskich władców – Hue. W latach 1802 – 1945 miasto było stolicą Wietnamu.
Hue warte jest przebijania się przez podmiejski wariacki ruch i zgiełk. Za to cesarska cytadela jest oazą ciszy i harmonii. To zetknięcie z dostojną atmosferą królewskiego pałacu i jego otoczenia. I okazja do poznania dłuższej wietnamskiej historii. Nie da się obejrzeć tych miejsc „na szybko” (a taki mieliśmy początkowo plan) – pochłonęło nas ich piękno i urok…

Na koniec dnia przejazd do Pagody Thien Mu, najwyższej i najpiękniejszej w Wietnamie. To jego swoista wizytówka trafiająca na strony turystycznych folderów. Właśnie na jej tle trwa szalony spektakl selfi. Wietnamczycy na elegancko, zachodni turyści backpakersko. Za pagodą młodzi buddyjscy mnisi grają w klipę.

Tymczasem słońce spokojnie rozświetla Rzekę Perfumową wieczornym blaskiem aby w końcu zanurkować za szczyty gór . Magia.

Rzeka Perfumowa na koniec dnia


A to nie koniec królewskich atrakcji. Bo jeszcze czeka nas wizyta w najważniejszych cesarskich miejscach. W okolicach Hue są królewskie grobowce. Niezwykłe. Wykonane z ogromnym rozmachem. Zaprojektowane przez cesarzy jeszcze za życia. Z ogrodami, pałacami, świątyniami… Położone na wzgórzach… Iście królewskie.
Kolejni władcy z dynastii Nguyen, uważali się za Synów Niebios. Wierzyli, że ich życie nie kończyło się na ziemi. Aby w zaświatach wiodło im się równie wspaniale budowali takie cuda.
Odwiedziliśmy dwa z nich: cesarza Khai Dinha i cesarza Minh Manga. Każdy w innym stylu, każdy wywołujący niesamowity efekt.

czytaj dalej