Czosnkowe chlebki NAAN

Chlebki naan to puszyste, smakowite dodatki do wielu dań w Indiach i wielu innych regionach Azji. Spożywane solo, z masłem, jako dodatek do zup, mięs i warzyw. Podaje się je z pastą z ciecierzycy, zastępują sztućce przy spożywaniu curry, zapieka się w nich kozi ser. W Pakistanie dodaje się do nich orzechy i rodzynki a w Birmie podaje do porannej kawy.

Oryginalnie pieczone są w specjalnych piecach tandoori, w których chlebki pokrywają się rumianymi pęcherzykami, ale zwykły piekarnik też daje radę. A nawet patelnia z grubym dnem.

SKŁADNIKI

  • 320g mąki pszennej (2 szklanki niepełne)
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżeczki suszonych drożdży (lub 15 g świeżych)
  • 0,5 szkl ciepłego mleka (ew wody)
  • (1 łyżeczka nasion czarnuszki)
  • 2 łyżeczki suszonej kolendry – opcjonalnie
  • 4 czubate łyżki jogurtu naturalnego
  • 1 łyżka oliwy
  • 2 łyżki klarowanego masła – roztopionego
  • 2 ząbki czosnku 

PRZYGOTOWANIE:

  • W miseczce dokładnie wymieszać mleko z drożdżami i cukrem, odstawić na 15 minut.
  • W drugiej misce wymieszać mąkę z solą, i częścią czarnuszki (1/4)
  • Dodać jogurt, mleko z drożdżami i olej, a następnie ugniatać przez kilka minut aż ciasto będzie jednolite i gładkie (można mikserem hakami do ciasta drożdżowego).
  • Uformować kulę, umieścić w naoliwionej misce, przykryć ściereczką i odstawić do wyrośnięcia na około 45 minut do 2 godzin, lub do czasu aż podwoi swoją objętość. 
  • Piekarnik nagrzać do 230st C – termoobieg, razem z blaszką (ma się nagrzać)
  • Ciasto przełożyć na powierzchnię lekko posypaną mąką i podzielić na 8 -10 części i uformować kule. Rozgniatać je na kształt łezki o grubości 5-8mm (płaski chlebek, z nieco grubszym brzegiem).
  • Układać je na blasze z piekarnika wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy.
  • Rozpuścić masło i wycisnąć czosnek – wymieszać z rozpuszczonym masłem.
  • Każdy z chlebków obficie smarować masłem czosnkowym, posypać resztą czarnuszki.
  • Umieścić placki w piekarniku i piec przez kilka minut aż urosną, zrobią się puszyste i lekko zbrązowieją na wierzchu (7-12 minut)        

W drodze przez himalajskie przełęcze

Cóż za wspaniała podróż! Dotarliśmy do Leh – połowa drogi za nami. Całe szczęście, że nie posłuchałam lekarzy:) Zdecydowanie wyjazd the best. I dla mnie bardzo trudny (tego akurat się spodziewałam) i bardzo ekscytujący (że aż tak, to się nie spodziewałam…). Wczoraj w klasztorze Thiksey spotkaliśmy Robba. To jego książka „Tysiąc szklanek herbaty” stała się tym powodem, który przypieczętował decyzję, aby ruszyć do Azji Centralnej. Taki duży świat, a taki mały…

Nieoczekiwane spotkanie z Robbem Maciągiem, autorem książki „Tysiąc szklanek herbaty”.

Jutro się regenerujemy, a pojutrze atakujemy najwyższą dostępną komunikacyjnie przełęcz drogową na świecie – Khardungla 5359 m n.p.m. (Najwyższą wg miejscowych. Faktycznie to miano przysługuje innej, położonej w Tybecie przełęczy). Ale i tak wysokość, na którą mamy się wspiąć, robi ważenie. Trzymajcie kciuki:-)
Mamy już za sobą dwie przełęcze powyżej 5 tys i kilka nieco niższych. W tym na jedną z nich wjeżdżaliśmy w burzach gradowych – oj, działo się…

Baralacha La
Baralacha La
Taglang La


Krajobrazy zapierają dech w piersiach, ludzie uśmiechnięci i życzliwi, rowery jakoś wytrzymują nasze ekscesy – jakoś, bo bez awarii się nie obyło – pęknięta oś w kole Krisa, starte kilka kompletów klocków hamulcowych, pęknięty mój bagażnik (połatany znalezionym na drodze drutem daje jak na razie rade), zgubionych ileś tam śrub i nakrętek….

W Recong Peo. Początki…

Mimo różnych niesprzyjających okoliczności dotarliśmy jednak w indyjskie Himalaje. Dziś, dokładnie 3 tygodnie od operacji wyrostka udało mi się przejechać prawie 60km. Właśnie biwakujemy wśród zarośli konopi indyjskich. Miejscowi dokładnie nam dzisiaj opowiedzieli kiedy i jak ich używać…

Jedziemy doliną potężnej rzeki Sutlej. Strome zbocza, liczne osuwiska, droga wykuta w skalach. Ja podjeżdżam trochę rowerem, a trochę autobusem. Choć po wczorajszych autobusowych atrakcjach zdecydowanie preferuję rower. Autobus objeżdżał okoliczne wioski wspinając się wąziutką kamienistą droga z niezliczoną ilością agrafek… Zakręty brał na dwa, trzy razy. A mijanki na milimetry. Żadnych barierek, a tylko oberwane fragmenty drogi kilkaset metrów nad przepaściami. Mimo, że wyprzedzaliśmy wszystkie inne pojazdy- nawet auto z kurczakami jechało ostrożniej, to i tak odcinek 100 km zajął nam 5 godzin. Kierowca to geniusz albo szaleniec! Po raz pierwszy zamykałam oczy podczas jazdy. Poza mną nikt w autobusie się nie przejmował – spali albo wesoło plotkowali. Moja sąsiadka z zapałem przez pół drogi dłubała w nosie i z zainteresowaniem oglądała wyniki. Usiłowała zagadywać dziwiąc się, że nie znam hindi tylko jakiś angielski. Częstowała mnie suszonymi morelami wyjmowanymi z kieszeni ręką, tą od nosa. Uśmiechałam się milo i ukradkiem chowałam morele w rękawie. Naprawdę, ludzie tu są przesympatyczni.

Jedna z wielu mijanek podczas jazdy do Recong Peo

Rower na dachu jakoś przeżył tą podróż, mimo że zahaczyliśmy parę razy o wystające konary drzew czy krzewów. Okazało się, że ja też przeżyłam i dochodzę do siebie w hotelu w Recong Peo. Reszta ekipy gdzieś walczy.

Recong Peo to niewielkie miasteczko położone na zboczach wysoko ponad dnem doliny. To tutaj trzeba się zgłosić, żeby otrzymać permit na wjazd do doliny Spiti. Usiłuję go załatwić dla wszystkich, niestety, indyjska biurokracja mnie pokonuje. Każdy musi stawić się tu osobiście, więc czekam aż reszta ekipy tu dotrze.

Z netem problem. W niektórych hotelach i knajpach niby jest ale faktycznie nie działa. Prądu też co chwilę nie ma. Oczywiście nikt się nie dziwi ani nie irytuje. Wszyscy chodzą z latarkami. Brak latarki skutkuje wpadnięciem w jedną z setek dziur na drogach i chodnikach, potknięciem się o jednego z tysięcy wylegujących się wszędzie psów albo nadzianiem na rogi wyłażących zewsząd krów… Nie mówiąc o autach, które nagminnie jeżdżą w nocy bez świateł.

W ramach testowania własnego organizmu jadę na lekko do starej buddyjskiej wioski położonej ok 600 m powyżej Recong Peo. Jazda jest rewelacyjna choć jakość dróg podobna do tych, które ledwo dzień wcześniej zaliczyłam do kategorii lekkiego horroru. Doprawdy nie wiem czemu:-) Z perspektywy siodełka rowerowego okazują się tym co lubimy najbardziej. Piękne rozlegle widoki – w dole głęboko wcięta dolina Sutleju, w górze ośnieżone turnie masywu Kaliash, wioski na stromych skalach, małe poletka, lasy sosnowo cedrowe, wodospady… Droga o dość przyjaznym nachyleniu, a na górze stara buddyjska świątynia w środku klimatycznej wioski. Kręcę z zapałem młynkami, a potem prowadzę sesję fotograficzną – „please, one photo” i jeszcze „one” i jeszcze… Tu wszyscy powinni być aktorami albo modelami. No i dzieciaki koniecznie chcą się karnąć. To nic, że rower za wielki – za to jakie foty! Uwalniam się wreszcie wymawiając się nadciągającym deszczem. A, no tylko jeszcze zanotować adresy, na które przysłać foty. Na szczęście mogę mailem. A na koniec piękny zjazd dziesiątkami serpentyn. Prawdziwe wakacje. Czemu mi się to wczoraj nie podobało? 🙂 

Pierwsze dni indyjskiego szalenstwa

Tym razem Turkish stanal na wysokosci zadania i dowiozl nas i nasze rowery w dobrym stanie. Trzema taksowkami przetransportowalismy sie z lotniska na dworzec Bandra. I tu pierwsze problemy – w okolicy nie mozna wymienic pieniedzy na rupie, a nikt innej waluty nie przyjmuje. No troche stresu mielismy, kolejna dobe spedzilismy w pociagu do Kalki bez rupii przy duszy. Zadnego jedzenia i picia…
W Kalce tez nie mozna bylo wymienic kasy, za to na ulicach i dworcu dzialo sie… Indie na calego!
Dzis dotarlismy do Shimla – takie tutejsze nasze Zakopane.Stragany, cuda, tlumy… po zjedzeniu tradycyjnej masala dosa i wegetable nudles zmykamy. Rozgladajac sie za biwakiem spotykamy mlodego nauczyciela fizyki. Ritesh zaprasza nas do swojego mieszkania, gosci niezwykle serdecznie… uczymy sie jesc rekoma, dlugo rozmawiamy… kastowosc w Indiach, religie, szkolnictwo, jezyki swiata….

Jeden krok dalej…

Lotnisko Okęcie okazało się bardziej przyjazne od zeszłorocznej Pragi. Miła obsługa.Z rowerami najmniejszych problemów. Spokojnie i bez stresu. Bagaż nadany, odprawa zrobiona.Czekamy na lot do Stambułu, tam 1,5 godz przerwy i dalej do Bombaju.

Tuż przed startem

2 lipca wylatujemy, tym razem z Warszawy. I mamy nadzieję, że limit pecha związanego z tym wyjazdem wreszcie się zakończył. Od poprzedniego roku różne przeszkody stawały na drodze, a 2 tygodnie temu wylądowałam w szpitalu z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego. I nie pomogły moje przekonywania lekarzy, że „to na pewno nie wyrostek, że już podobne dolegliwości kiedyś miałam kilkakrotnie i zawsze przechodziło”. Po wykonaniu USG diagnoza była jednoznaczna – natychmiastowa operacja.
Mój udział w wyprawie zawisł na włosku. Leczenie przebiega w porządku, lekarz stwierdził, że nie widzi przeciwwskazań do wyjazdu do Indii, tyle, że mam się nie forować. Dobre sobie. Nie forsować się w Himalajach.
Początkowo zmodyfikowałam plan i postanowiłam jechać turystycznie. Ale, że czuje się dobrze, a wyjazd będzie długi, to mam zamiar zabrać rower, ale wsiądę na niego dopiero po dłuższym czasie. Wykluczam tez długie podjazdy. Na szczęście nasza trasa biegnie raczej główną drogą i wszędzie dojeżdża jakaś lokalna komunikacja. Mam zamiar z niej korzystać.. I dopingować resztę ekipy…
A na razie czekają nas takie etapy: Tychy – Warszawa autem, Warszawa – Stambuł – Bombaj Turkishem, Bombaj – Kalka pociągiem i Kalka – Shimla kolejką górską… I to już będzie pierwsze himalajskie pasemko… I początek monsunu…

Wizowe atrakcje

Uff. Mamy wizy. Trochę nerwów to kosztowało – takie atrakcje zapewniła nam poczta. Co nas podkusilo, żeby wysyłać wnioski wizowe i paszporty właśnie tą drogą… Polecony priorytet wędrował do Warszawy przez tydzień, a opcja śledzenia przesyłki w necie informowała tylko o nadaniu przesyłki. Dalej ślad się ukrywał. Złożona reklamacja do rozpatrzenia w terminie… miesiąca. Na szczęście zguba się odnalazla☺. Pozytywnie zaskoczyło mnie natomiast biuro wizowe BSL, które przyjmuje wnioski i kieruje je do ambasady indyjskiej. Pani z biura zadzwoniła do mnie gdy tylko nasz zguba do nich dotarła, tak, żebyśmy  się już dłużej nie denerwowali. Miło.

Przygotowania czas zacząć..

Dwutygodniowy pobyt na południu Indii przechodzi już do wspomnień… Ale nie ma co za długo wspominać, pora myśleć o tym, co czeka nas za 3 miesiące.

Jeszcze aż 3 miesiące…

Już tylko 3 miesiące…

A tyle do zrobienia. Przede wszystkim trzeba dużo jeździć. Trasę opracowaliśmy w zeszłym roku, ale wciąż jeszcze coś doczytujemy, zmieniamy plany… Sprzęt raczej przygotowany, sprawdzony. Czeka nas właściwie jeszcze tylko zakup liofilizatów i jakichś drobiazgów… Zaplanowanie, jak dostać się do Warszawy. No i nie zapomnieć o wizach:-)

Zebrało się nas 5 osób. Jak na taki długi, daleki, niełatwy wyjazd to naprawdę duża ekipa:-)

Właśnie przywiozłam karton na rower z Decathlonu…