Żegnamy Kambodżę

Uff. Dostarczyła nam mnóstwo wrażeń i emocji, lecz okazała się podczas tego prawie dwumiesięcznego wyjazdu najtrudniejszym krajem do podróżowania z perspektywy rowerowego siodełka.

Zaskoczył mnie niski poziom życia ogromu ludzi. Podziwiam ich pomysłowość i niezłomność w walce o każdy dzień i spokój, który im towarzyszy. Zaskoczeniem była też niska świadomość konieczności dbania o środowisko wokół. Ale to niestety nierozłącznie związane jest z poziomem życia…

Tutejsze drogi też niezbyt ułatwiają życie rowerzystom. Jeśli asfalt, to z reguły z ogromnym ruchem samochodowym. Boczne trakty natomiast drastycznie zmniejszają tempo i wysysają z nas całą energię wraz z litrami potu. Za to nieustannie dostarczają nowych przeżyć.

Wyjeżdżam stąd oczarowana obrazami Angkoru… Z poczuciem wielkiego niedosytu.

No i nie sposób pozostać obojętnym na tutejszą kuchnię! Targowiska, stragany, garkuchnie, uliczne grille są chyba w Kambodży najbardziej niezwykłymi jakie gdziekolwiek widziałam. Zaglądamy do nich z ciekawością przy każdej okazji, a i tak wciąż czymś zaskakują. A to lokalnym kolorytem, a to różnorodnością produktów, a to potrawami tak wymyślnymi, że nieźle trzeba kombinować, żeby odkryć co właśnie jemy. Zadziwia też to, co jest tu jadane.

Przy jednej z głównych dróg ciągną się przez kilka kilometrów stoiska z kawałkami drewna wydrążonego w środku i wypełnionego jakąś masą. Wydobywa się z tego dym. Obstawiamy, że to rodzaj pochodni/świec/kadzideł… Zżymamy się, bo jest już wystarczająco upalnie i wystarczająco dużo spalin w powietrzu bez tych dziwnych wynalazków. Dopiero kolejnego dnia odkrywamy, że kawałki drewna to faktycznie kawałki bambusa, a masa w środku jest jadalna: to ryż z fasolką i chyba mleczkiem kokosowym z przyprawami, a całość jest przygotowywana na grillu – pyszna przekąska:-)
Mam wrażenie, że tu jada się wszystko. Staram się wielu rzeczy spróbować – grillowane żabki czy świerszcze są całkiem ok. Ale przy stertach jakichś larw i chrabąszczy odpuszczam. Może innym razem. Wszak Tajlandia ponoć nie jest gorsza pod tym względem.

Nadchodzi czas, aby to sprawdzić. Ostatni kraj tej podróży tuż tuż.

czytaj dalej

Kiling Cave

Kiling Cave to jedna z kilku jaskiń w górze Phnom Sampeau. Przerażająca pozostałość po strasznym okresie panowania Pol Pota w Kambodży.
Wdrapuję się do niej wysoko, wpychając ciężki rower.


Przed jaskinią szokujące stare, zaniedbane figury pokazujące okrucieństwa, których dopuszczali się czerwoni Khmerzy… Brak słów. W jaskini pojemnik z pokrytej pajęczyną siatki, gdzie zgromadzono część kości pomordowanych ludzi, których wrzucano do jaskini. Tylko tutaj pogrzebano 10 tysięcy prawdziwych i wyimaginowanych przeciwników reżimu. A takich miejsc w Kambodży jest mnóstwo. Wymordowano jedną czwartą mieszkańców kraju – 2 mln ludzi.
Całość przeraża mnie i z tego powodu, że miejsce wygląda tak, jakby o nim zapomniano. Jakby nikt tu nie chciał pamiętać.

To fakt. Zbrodnie wciąż nie są rozliczone, mordercy żyją dziś obok prześladowanych i bliskich ofiar. Ludzie unikają rozmów na ten temat, nie wiedząc często kto jest kim.
Czy to też sposób na traumatyczne wspomnienia?
Pol Pot zmarł śmiercią naturalną skazany jedynie na areszt domowy.

A na wzgórze Phnom Sampeau przychodzą głównie turyści i pielgrzymi odwiedzający tutejsze świątynie. Niemało to sprzedawców pamiątek i kiczowatej chińszczyzny. Jest też szkółka przyklasztorna, w której mnisi uczą dzieci języka chińskiego… Tuż obok Jaskini Śmierci toczy się normalne życie.

czytaj dalej

Przez pływające wioski do Battambang

Co z dzień! Po intensywnym ostatnim okresie postanawiamy trochę się zrelaksować i połączyć przyjemne z pożytecznym. Główna droga z Siem Reap do Battambang jest zatłoczona w ten najgorszy sposób. I na dodatek bez żadnej alternatywy, bo prowadzi wokół potężnego jeziora i terenów zalewowych. Tutejsze pływające wioski są dostępne tylko drogą wodną, więc płyniemy!

Nawet udało nam się trafić na odpowiednią przystań, zdążyć na odpowiednią godzinę i dać się zaokrętować na łódź, która pomieściła ponad 20 osób. Bagaże i nasze rowery trafiły na dach. Warunki podróży delikatnie mówiąc, skromne. Prócz nas w rolę sardynek w puszce wcielają się Francuzi, Niemcy i Hiszpanie. Kilka godzin pływania wśród niezwykłych dla nas krajobrazów z nawiązką rekompensują niewygody.

Potężne jezioro Tonle Sap robi wrażenie. Początkowo płyniemy przez rozległy akwen gdzie nie widać drugiego brzegu. Gdy sądzimy, że właśnie się pojawia, to dopiero robi się ciekawie. Zalewowe tereny są zamieszkałe, a że poziom wody jest bardzo zmienny, ludzie świetnie się do tego przystosowali budując pływające wioski. Bez względu na stan wody, domy, szkoły, sklepy, świątynie, unoszą się na powierzchni. Transport możliwy oczywiście tylko drogą wodną. Prąd z generatorów ładowanych na stałym lądzie, czysta woda też kupowana poza jeziorem.

Płyniemy przez wioski kanałami niczym ulicami kilka godzin, a wciąż nie mogę się napatrzeć na ten niezwykły świat. Podglądamy go na ile to możliwe, na zapas. Tym bardziej, że i większość mijanych ludzi nie pozostaje obojętna – machają, pozdrawiają i też z ciekawością nas obserwują.


Wodna podróż kończy się przed czasem ze względu na niski poziom wody. Zostajemy załadowani do jeszcze mniejszej puszki, czyli dżipa i niesamowicie pylistą drogą przez zarośla docieramy wreszcie do celu. Pokryci grubymi warstwami kurzu lądujemy w centrum powalającego upałem Battambang.

Tego samego dnia udaje nam się jeszcze zobaczyć lokalne atrakcje, czyli bambusowy pociąg i polnymi drogami dotrzeć do Jaskini Nietoperzy, z której setki tysięcy tych ssaków wylatuje każdego dnia o zachodzie słońca dając ciekawy spektakl…


Teraz można było wreszcie rozejrzeć się za czymś do jedzenia, bo w ciągu dnia nie było na to czasu… Ale właśnie wszystkie knajpki się zamknęły… Dobranoc

czytaj dalej

W świątyniach Angkoru

Kambodżański dzień w standardzie. Najpierw piętrzą się problemy, a jednak wieczór pozwala stwierdzić, że to był niezwykle udany dzień.

Odwiedziny historycznej stolicy królestwa Khmerów planowałam z pewnym niepokojem. Nie przepadam za tłumami w miejscach mocno turystycznych. A jeszcze bardziej za tą całą otoczką widzącą tylko białe worki pieniędzy.
Bazą hotelowo – żywieniowo – rozrywkową jest Siem Reap, ruchliwe, gwarne miasto żyjące dzięki kompleksowi Angkor. Będące jednym wielkim, nieustającym nawet nocą, targowiskiem, placem zabaw, rozrywek i usług wszelakich. To miasto „nigdy nie zasypia”.

Za to kilka km dalej, inny świat. Żeby się do niego dostać trzeba słono zapłacić. A wcześniej znaleźć miejsce gdzie to można zrobić, bo centrum biletowe jest kilka km od świątyń. I tylko tam można kupić bilety. Do głowy mi to nie przyszło, więc z samego rana pognaliśmy prosto do świątyń. Po kilku kilometrach – stop! I powrót do miasta w poszukiwaniu centrum biletowego kierując się dość mętnymi wskazówkami udzielonymi na punkcie kontrolnym. Wreszcie docieramy. Potem tylko kilka… naście kontroli biletów, uwag: „nie tutaj z tymi rowerami”, jeszcze lokalni handlarze i można wreszcie przenieść się w inny wymiar.

Sądziłam, że jeden dzień oglądania imponujących, ale w końcu tylko kamieni, sprawi, że będę miała szybko dość. Zaskoczenie. Ogromem powierzchni zajmowanej przez Angkor, różnorodnością świątyń, atmosferą tego miejsca. I tutejszymi ludźmi, którzy żyją dzięki tym wyjątkowym śladom historii. Swojej historii. I sprzedają pośrodku niej sterty ubrań i butelek coca coli… Nie są zbyt natarczywi. Sympatyczni. Trochę się targujemy, trochę żartujemy…

W najbardziej turystycznej Angkor Wat faktycznie przewalają się tłumy turystów. No, ale to wizytówka, świątynia, która jest najbardziej znanym symbolem Kambodży. Im dalej od niej, tym mniej ludzi. W niektórych ze świątyń jesteśmy sami! Mogłabym tu spędzić kilka dni…

Ale jutro trzeba jechać dalej, więc musi wystarczyć. Całość zwiedzamy na rowerach. Uważam, że to świetny pomysł. W każdej chwili można się zatrzymać, objechać świątynię wąską dróżką, zajrzeć tam, gdzie rikszarzowi nie chce się skręcić. Polecam ten sposób zwiedzania, tym bardziej, że w Siem Reap są liczne wypożyczalnie rowerów za grosze. I nie obawiałabym się upałów. W większości jeździ się po zacienionych drogach, teren jest płaski, a więc każdy powinien dać radę

czytaj dalej

Nie chwal dnia przed zachodem słońca

… ale i nie gań go zbyt wcześnie 🙂

Kambodża na dzień dobry trochę nas przeraziła. Pożary, smog, niesamowity bałagan wokół domów, sklepów… W zasadzie wszędzie totalny roz… ol. Nigdzie wcześniej takiego nie widziałam. Ludzie żyją skromnie. To delikatnie powiedziane 🙁 Pora sucha i problemy z wodą. Gdzieniegdzie małe oczka wodne z cuchnącą na odległość masą wodno – błotną stanowiące wodopój dla bydła. Przy domach wielkie gliniane zbiorniki na wodę. I kupowana pitna woda w dużych plastikowych butlach. Woda na wagę życia.

Nam do tego przyplątują się problemy żołądkowe. I kolejna dętka się rozłazi. Na poprzednie dziury nawet wizyta u wulkanizatora nie pomogła – łatki odklejają się po pewnym czasie. Od upału? W wioskowych warsztatach nie ma dętek rowerowych…
A my nie mamy już zapasu.


Problemy zdrowotne w końcu zmuszają nas do sprawdzenia jak działa tutejsza służba zdrowia. Okazuje się że szybko i bardzo skutecznie. Na dodatek, po zaaplikowaniu odpowiedniego leczenia, panowie doktorzy z zapałem kleją dętkę i pompują koło.

A potem wchodzimy do restauracji (a właściwie do toalety) i przed wyjściem dostajemy od jakiejś rodzinki po lampce koniaku i butelce wody.
A chwilę później jesteśmy zaproszeni przez innych ludzi na ogromne rodzinne przyjęcie – występy zespołu, tańce i jedzenie. Dużo pysznego jedzenia. I picia. Gospodarze dziękują nam za przybycie charakterystycznym gestem złożonych dłoni i ukłonem. Dziękujemy podobnie.


Nagle okolica staje się bardziej estetyczna, miasteczko robi wrażenie, wokół są plantacje nerkowców, bananów, mango, orzeszków ziemnych, papai i innych pyszności, a w przydrożnych stacjach benzynowych odkrywamy toalety z prysznicami.
Kambodża nagle zyskuje nowe oblicze:-)

Po jakimś czasie wiozę pół sakwy mango i innych owoców podarowanych przez Khmerów. Jest sezon na mango. Jemy je na śniadanie, obiad i kolację. Nawet ostatni biwak w Kambodży mieliśmy w sadzie mango.

czytaj dalej

Ognista Kambodża

Po przyjemnych chwilach nad Mekongiem wyczyściliśmy rowery z grubej warstwy kurzu i pięknie je nasmarowaliśmy. Bo po kilku dniach pylistych laotańskich dróżek właśnie wyjechaliśmy na asfalt. Asfalt skończył się po kilometrze. Kolejne 40 km to gruntowa leśna droga, na której każdy przejeżdżający pojazd wzbijał tumany kurzu.

Ale po kolei. Granica laotańsko – kambodżańska. Przejście Tropaeng Kreal obrosło legendarnymi już opowieściami o łapówkarstwie do potęgi. Wszystkie relacje mówią wręcz o mafii naciągającej podróżnych na kasę utworzonej przez pograniczników, celników, kierowców i różnych innych pomysłowych ludzi. Kierowca autobusu zbiera opłatę za wizy od pasażerów mówiąc, że grupowo wszystko pójdzie szybciej (przy okazji zbiera po 10 dolarów dodatkowo, bo pora za późna, bo pora za wczesna, bo przepisy się zmieniły, bo… Celnik informuje, że trzeba za pieczątkę zapłacić 1 lub 2 lub 5 dolarów (zależy pewnie od celnika albo może pogody…). Czasem na granicy po stronie kambodżańskiej siedzą przy stoliku panowie przebrani za lekarzy w kitlach i maseczkach i mierzą temperaturę, wystawiają kwitek z adnotacją OK i żądają opłaty 2 dolarów, czasem siedzi inny spryciarz, który inkasuje np 1 dolara na „coś”. Większość turystów płaci bez słowa. Ale co jakiś czas ktoś się upiera, że nie zapłaci żadnej łapówki. Protest zwykle rozwija się w awanturę, straszenie ambasadą i inne takie hece.

Gdy pojawiliśmy się na posterunku po stronie laotańskiej właśnie trwał „strajk okupacyjny” grupy Francuzów, którzy oznajmili, że nie zapłacą nic więcej poza oficjalną opłatą wizową i będą siedzieć tu do skutku. Siedzieli już długo. Na tyle długo, że w końcu wściekli Laotańczycy odpuścili i przybili im pieczątki wyjazdowe bez opłat. Na co Francuzi radośnie odśpiewali Marsyliankę i poszli na stronę kambodżańską. Absurdalna sytuacja. Francuzi na terenie swojej dawnej kolonii śpiewający Marsyliankę!!!

My zapłaciliśmy grzecznie po dwa dolary, więc obyło się bez śpiewania Mazurka Dąbrowskiego i mogliśmy witać się z Kambodżą.

Zaraz za granicą wypatrzyliśmy drogę na skróty. Duże skróty, bo dające oszczędność prawie 100 km nieciekawej drogi. Trzeba tylko było przeprawić się na druga stronę Mekongu. OsmAnd pokazywał przeprawę promową, ale na miejscu żadnego promu nie było. Powtórzyła się sytuacja z poprzedniego dnia, znalazł się chętny, aby nas przetransportować do Preah Rumkel. Co prawda, łódeczka była niepokojąco mała, ale dość sprawnie znaleźliśmy się na początku właściwej, czyli czerwono-pylistej drogi.

Kambodża przywitała nas żarem i ogniem.
Żar z góry atakował konkretnie – ponad 40 stopni, a żar tlącego się leśnego poszycia i palących się fragmentów lasu dopełniały całość. Kurz z drogi mieszał się z dymem pogorzelisk. Z ulgą wjechaliśmy wreszcie na główną krajową drogę. Niestety, pożary i gryzący dym nadal nam towarzyszyły, a im bliżej wieczoru, tym więcej ognia – ludzie na ogniskach gotują posiłki i masowo palą śmieci – przy drogach, w rowach, na podwórkach… Antysmogowcy z Polski – zobaczcie co tutaj się dzieje! Z ulgą wrócicie do kraju.

Tego dnia mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca na biwak. Wszędzie wokół widoczny był ogień. Czasem bardzo blisko zabudowań. Domy są drewniane, a roślinność wyschnięta na wiór. I nikt się tym faktem specjalnie nie przejmował! Straż pożarna? Nie widzieliśmy!

Dżungla w tym rejonie Kambodży wypalana jest przed karczowaniem pod nowe tereny uprawne – plantacje już rosną w planach przyszłych bogaczy…

czytaj dalej

4 tysiące wysp na Mekongu

Jak tylko przeczytałam o tym miejscu, zbierając informacje o Laosie, od razu wiedziałam, że musimy tu dotrzeć. Przekonała mnie głównie informacja, że czasami… giną tu ludzie. Wyobraźnia rysuje czarne scenariusze, ale jest całkiem odwrotnie. To znikanie na własne życzenie. Znikanie z codzienności, pędu, układów, stresu.

Na południu Laosu, tuż przy granicy z Kambodżą, Mekong przyjmuje pełną uroku postać – rozlewiska, wyspy i wysepki w ilościach chyba niepoliczalnych, bo zależy to choćby od stanu wody w rzece, a do tego wodospady, progi, kaniony. Na wyspach nie jeżdżą samochody (poza Don Khon będącą centrum administracyjnym), a podstawową formą transportu są łodzie, promy, malutkie drewniane motorówki czy łódeczki dziecięce (tak, dzieci mają swoje łódki i chętnie bawią się na nich w chowanego wśród przybrzeżnej roślinności).

Dwie wyspy: Don Khon i Don Det posiadają dobrą infrastrukturę turystyczną i są faktycznie chętnie przez turystów odwiedzane. Większość oddaje się tu totalnemu lenistwu – wystarczy zaszyć się w jednej z chatek nad brzegiem rzeki, wejść do hamaka… i człowiek przepada. No, ewentualnie można popłynąć łódką, wypożyczyć rower i objechać wyspę (jedną lub kilka), można posiedzieć w jednej z licznych knajpek serwujących smaczne jedzenie lub wybrać się na spacer przez okoliczne pola i wioski.

Dość szybko odrzuciliśmy pomysł, żeby zostać tu na kilka leniwych dni. Cała nasza podróż jest całkowitym oderwaniem się od codzienności, a ostatnio spędzony czas nad Mekongiem to kompletny brak turystów i jakichkolwiek oznak zachodniej cywilizacji. Dopiero tutaj, na Don Khon i Don Det poczuliśmy, że do tej cywilizacji wracamy. Tak więc objeżdżamy wyspy, zaglądamy do każdego „kątka” i wpadamy na jakieś smakołyki do jednej z knajpek. I na wi-fi.

Zdecydowaną atrakcją są tutejsze wodospady w kilku miejscach wyspy Don Khon. Wejście na teren, przez który Mekong przepływa w szczególnie widowiskowy sposób jest płatne (35 tys kipów). Zastanawiam się, czy warto. No, ale jak nie wejdę, to się nie dowiem 🙂

Zdecydowanie warto! Absolutnie nie przypuszczałam, że Mekong, któremu przyglądaliśmy się przez kilka ostatnich dni, może przybierać taką postać. Tutaj to prawdziwie górska, szalejąca, potężna rzeka wzbudzająca respekt i wywołująca zachwyt.

Pojechaliśmy też na drugą stronę wyspy do kolejnych, mniejszych wodospadów. Miejsce również warte odwiedzenia, choć trudniejsze do odszukania. Za to pozbawione opłat i oferujące spokój i ciszę.

Pora ruszyć w stronę Kambodży. Wybieramy widoczną na mapie drogę przez dżunglę prowadzącą na pd cypel wyspy. Droga prowadzi śladem dawnej kolejki budowanej jeszcze przez Francuzów. Obecnie została tylko lokomotywa, która stoi w centrum Khon Tai. Stamtąd, sądzimy, da się przepłynąć na Don Sadam, która ma już połączenie nowym mostem ze stałym lądem. Hm. Po kilku km droga zaczyna przybierać formę coraz węższej i bardziej zarośniętej ścieżki. Jedziemy nią z pewną nutą niepokoju… Przeczucie nas nie myli, droga kończy się zawalonym mostem kolejowym. Widać jeszcze resztki torów i podkładów, ale przejechać dalej się nie da.

Wracamy do Khon Tai i ruszamy „główną” drogą, która doprowadza nas wreszcie do Hang Khon, malutkiej osady, z której organizowane są rejsy na obserwacje delfinów. Tak, delfinów. W Mekongu żyją słodkowodne delfiny krótkogłowe. A właściwie oreczki krótkogłowe (Orcaella brevirostris). Niestety, gatunek ten jest zagrożony wymarciem – w Mekongu żyje ich poniżej 100 sztuk, a w Laosie, w okolicy wyspy ponoć zaledwie 5. Głównym problemem są zanieczyszczenia i stosowanie specyficznych sieci (tzw sieci skrzelowych) przez rybaków. W Kambodży sieci te są zabronione, ale w Laosie tylko w niektórych rejonach. Inną przyczyną delfinich problemów jest osuszanie terenów nadrzecznych pod nowe pola uprawne. Na szczęście miejscowi rolnicy zaczynają zauważać, że dochody z turystyki (m.in. organizowanie rejsów na obserwacje delfinów) mogą być większe niż z uprawy ryżu, a więc im także zależy na wzroście populacji oreczek. A to już dobra wiadomość.

Do Khon Tai docieramy przez zmrokiem. O tej porze nie ma już rejsów „na delfiny”, a o regularnych promach w ogóle nikt tu nie słyszał. Dlaczego my zawsze robimy coś inaczej niż wszyscy? 🙂 No, ale to Azja, nie ma więc spraw niemożliwych. Szczególnie, jak jest okazja do zarobku. Gdy już wszyscy potencjalni „hotelikarze” zrozumieli, że na nas nie zarobią, bo ci dziwni biali chcą płynąć na wyspę, na którą turyści nie pływają, w ciągu paru minut znalazł się chętny do przewiezienia nas swoją łódką. Krótkie negocjacje cenowe, upewnienie się, że na pewno dopłyniemy tam, gdzie chcemy i już ładujemy rowery na łódź na piaszczystym cypelku pod stromą skarpą, którą trudno nazwać przystanią promową. W ostatnich minutach wieczornego światła rozglądam się za delfinami, ale, niestety, żadnego nie widać. Śpią? Nasza łódka osiada na mieliźnie spory kawałek od brzegu, a więc jeszcze trochę gimnastyki z przenoszeniem całego sprzętu, a potem przepychaniu wszystkiego przez wydmy w poszukiwaniu miejsca na biwak. To był dzień pełen wrażeń. A jak wszystko dobrze pójdzie, kolejną noc powitamy już na kambodżańskiej ziemi.

czytaj dalej

Mekong

MEKONG. Najważniejsza rzeka tej części Azji.

Od czasów dzieciństwa jej nazwa brzmiała dla mnie trochę tajemniczo, trochę baśniowo. Nierealnie. Nieosiągalnie.

Chyba tak, jak nazwa „Polska” dla tutejszych 15-16 latków, których odwiedziliśmy w szkole, w jednej z wiosek położonych nad Mekongiem. Bardzo ciekawe i sympatyczne spotkanie z tutejszymi nauczycielami i uczniami.

Sami nie wiemy, jak to się stało, że prosto z drogi nagle znaleźliśmy się w otoczeniu nauczycieli i uczniów w ich szkole. Zaproszenie było nieoczekiwane i spontaniczne, a już po chwili piliśmy kawę w pokoju nauczycielskim. Zaraz obok stołu smacznie sobie spał malutki synek jednej z nauczycielek 🙂

– Skąd? Dokąd?

– Dlaczego rowerami? Gdzie ta Polska?

– Możemy zobaczyć szkołę?

– Oczywiście! Też jesteś nauczycielem biologii? Musisz zobaczyć naszą salę do biologii. A może poprowadzisz jakąś lekcję? – Świetny pomysł.

Po chwili oglądam podręczniki, zeszyty. Laotańscy uczniowie też uczą się genetyki 🙂 Tradycyjnie. Podręcznik z dużą ilością tekstu, prawie bez grafiki, starannie zapisane notatki w zeszytach, wysokie oceny w dzienniku 🙂

No to kreda w ruch… Ale zanim ciąg dalszy o budowie DNA, to rysuję mapę Eurazji, zaznaczam Laos i Polskę, bo na tutejszych globusach Polski nie ma! Wspólnie uczymy się kilku słów po polsku, po laotańsku… Mija onieśmielenie i po chwili uwieczniamy spotkanie robiąc serie zdjęć… Nastolatkowie chyba na całym świecie maja smartfony pod ręką tj pod ławką 🙂

Szkoda, że angielski na kiepskim poziomie. Poza dużymi miastami i miejscami turystycznymi to znajomość zerowa. A takimi terenami teraz jedziemy już kolejny dzień.

Mekong to podstawa życia, które kwitnie wzdłuż rzeki. Przyklejone są do niej malutkie kolorowe wioski, osady, poletka i pastwiska. Brak dużych miejscowości, asfaltowych dróg, mostów czy innych ułatwiaczy. Rzeka jest tu komunikacyjną arterią i głównym dostarczycielem pokarmu. Polnymi drogami przemknie czasem jakiś motocykl wzbijając rudy pył, poskacze na wybojach długa furmanka, przejedzie na rowerach grupka uczniów do najbliższej szkoły, wybiegną z okolicznych domów ciekawe świata dzieciaki, dostojnie przedefiluje stado krów.

Przejeżdżamy przez ten świat podglądając jego życie, kluczymy wśród suchych o tej porze roku poletek, przybijamy piątki z mnóstwem dzieci, a radosne „sabaudi” brzmi w moich uszach długo na biwaku. A biwak nad samym Mekongiem. Dobrze móc zmyć w jego wodach cały kurz i pył. Jest cudownie. A jeszcze nie wiemy, że Mekong czeka na nas z kolejnymi atrakcjami pośród tysięcy swoich wysp

Co jakiś czas napotykamy małe buddyjskie świątynie. W jednej z nich zatrzymujemy się na noc. Jest okazja, aby podejrzeć panujące tu zwyczaje. W świątyni gospodarzy dwójka młodych kapłanów. Wyglądają na jakieś 16 lat. Gdy pytamy o możliwość noclegu są zaskoczeni i przez chwilę nieco onieśmieleni, ale bardzo szybko podejmują decyzję: – tak, możecie tu zostać – pokazują nam miejsce na postawienie namiotów, prowadzą do łazienki i studni. Z wielkim zainteresowaniem przyglądają się naszej krzątaninie, rozbijaniu namiotów, gotowaniu, oglądają rowery, sprzęt. Częstujemy ich herbatą, kolacją. Szybko idą spać. My zresztą też.

Ranek rozpoczyna się modlitwą – nasi gospodarze nie wyglądają już na dzieciaki, zachowują się dostojnie i poważnie, jak na kapłanów odprawiających modły przystało. Do świątyni przychodzi grupka miejscowych – niosą śniadanie dla mnichów. Ryż w tradycyjnych koszyczkach, ryby, zupę, warzywa. Najpierw jedzą młodzi kapłani. Potraw jest dużo, a zgodnie z buddyjskimi zasadami nic się nie może zmarnować. Toteż teraz do posiłku siadają pozostałe osoby. Nas też zapraszają. „Gość w dom, Bóg w dom”, to zdecydowanie nie tylko staropolskie przysłowie.

czytaj dalej