Pad thai z krewetkami (ew. kurczakiem lub w wersji wegetriańskiej)

To danie pełne smaków i aromatów jest kwintesencją tajskiej kuchni. To w zasadzie potrawa jednogarnkowa, przygotowywana w woku albo na dużej patelni. W Tajlandii można ją zjeść w każdej restauracji i na niemal każdej uliczce w kulinarnych centrach miast. Uwielbiam patrzeć jak na moich oczach w parę chwil powstaje to danie. Ja takiego mistrzostwa nigdy nie osiągnę, ale i tak przygotowanie „pad thai’a” sprawia mi ogromną frajdę. Nie mówiąc o jedzeniu 🙂

pad thai z owocami morza na plaży na Phuket smakował wybornie

Składniki (na 2 solidne porcje)


Sos tamaryndowy:

  • 2 łyżki (płaskie) pasty tamaryndowej lub 1 łyżeczka koncentratu (ostatecznie można go zastąpić sokiem z cytryny)
  • 2 łyżki sosu rybnego (ew. sos sojowy w wersji wegetariańskiej)
  • 2 łyżki soku z limonki
  • 40 g cukru palmowego lub brązowego
  • 1 łyżka sosu sriracha 49% papryczki (UWAGA: to jest opcja ostra, mała łyżeczka też będzie ok) (sos sriracha można zastąpić pastą chili ew. chili suszonym lub świeżym)

Makaron z dodatkami:

  • 150 g makaronu ryżowego, o szerokości 5 mm, a najlepiej 10 mm
  • 100 g tofu
  • 2 łyżki oleju ryżowego + 1 łyżka
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 szalotka
  • 10 krewetek, obranych i oczyszczonych
  • 2 małe jajka, lub jedno duże
  • 1 szklanka kiełków fasoli mung
  • 3 dymki
  • 4 łyżki orzeszków ziemnych, prażonych i niesolonych

Przygotowanie:

1. Wszystkie składniki sosu umieścić w garnuszku i zagotować aż cukier się rozpuści. Odstawić z ognia.

2. Makaron zalać ciepłą wodą (nie gorącą!). Pozostałe składniki przygotować w miseczkach, żeby były pod ręką. Tofu pokroić w jednocentymetrową kostkę. Szalotkę posiekać w piórka, czosnek pokroić w plasterki. Dymkę i orzeszki posiekać.

3. Na dużej patelni lub woku rozgrzać olej ryżowy. Wrzucić tofu i smażyć, aż stanie się chrupiące, dodać szalotkę, zrumienić ją, potem dodać także krewetki. Smażyć minutę. Dodać czosnek – smażyć go 20 sekund. Odcedzić dobrze makaron ryżowy, wrzucić go na patelnię. Zwiększyć moc palnika i upewnić się, że jest odpowiednio nagrzana. Jeśli patelnia nie będzie wystarczająco gorąca makaron nie zaabsorbuje sosu i będzie w nim “pływać”. Dodać do makaronu łyżkę sosu, przemieszać i wlać resztę.

4. Zrobić miejsce na patelni przesuwając makaron na bok. Rozgrzać 1 łyżkę oleju i usmażyć na nim jajka, po wbiciu odczekać kilka sekund, a następnie przemieszać jak przy smażeniu jajecznicy. Następnie wymieszać jajka z makaronem i skosztować czy jego struktura jest wystarczająco miękka i ciągnąca. Jeśli nie, dodać 1 – 2 łyżki wrzątku i chwilę podgotować. Dodać dymkę, kiełki fasoli mung i orzeszki ziemne, pozostawiając trochę do dekoracji. Dobrze wszystko wymieszać.

5. W Tajlandii „pad thai’a” podaje się z połówką limonki, garstką orzeszków ziemnych, cukru trzcinowego i kiełków fasoli mung, wszystko do smaku i z możliwością doprawiania na talerzu według własnych preferencji.

pad thai

UWAGI:

W pad thai ważna jest równowaga smaków: kwaśnego, słodkiego, słonego i umami – to niełatwe do osiągnięcia, dlatego każdy indywidualnie może sobie potrawę przyprawić już na talerzu

Trudno jest przyrządzić więcej niż dwie (trzy małe) porcje pad thai naraz. Zbyt duża ilość makaronu nie ogrzewa się równomiernie – możemy skończyć z częścią makaronu zupełnie nieugotowaną, a częścią rozgotowaną. Jeśli macie większą liczbę gości, proponuję gotować dwie lub trzy porcje naraz. Nie zaszkodzi zapytać przy tym o preferencje smakowe gości – ostro, słodko, a może słono. Jeśli wszystkie produkty mamy pod ręką, przygotowanie pad thai zajmuje kilka minut.

STICKY RICE czyli kleisty ryż z mango – Khao Niao Mamuang (Tajlandia)

O tym, że Tajlandia słynie z pysznej kuchni nie trzeba nikogo przekonywać. Ani o tym, że rowerowy podróżnik ceni sobie dobre jedzonko. Nie mam pojęcia tylko, dlaczego ten doskonały deser tak późno zwrócił moją uwagę. Dopiero podczas pobytu na Phuket, gdzie kończyła się długa rowerowa przygoda z Azją Południowo – Wschodnią. I jak to się w ogóle stało, że ostatniego dnia pobytu właśnie się na niego skusiłam?

W niewielkiej budce, a właściwie straganie niedaleko plaży ustawiła się kolejka ludzi. A ja akurat zgłodniałam po kilkugodzinnym snoorkowaniu. Zajrzałam więc, co „budka” serwuje… Ryż? Znowu ryż… ale zapach był kuszący, więc postanowiłam spróbować i już po chwili siedziałam na brzegu morza z solidną porcją ryżu z mango. Ale jak to smakowało!!!

Kontynuuj czytanie

Phuket i koniec przygody

Phuket. Cel, do którego zmierzaliśmy prawie 2 miesiące. Plan zakładał, że przez ostatnie dni pokręcimy się po wyspie, odwiedzimy piękne, rajskie plaże i spokojnie poleniuchujemy..
A tymczasem… Rajska wyspa to jedno potężne wczasowisko zabudowane hotelami, restauracjami, resortami, drogami z koszmarnym ruchem, sklepami.. Tutejsza przyroda i krajobraz gdzieś zginęły. Mocno się musieliśmy starać, żeby znaleźć resztki tego, co w całej Tajlandii najlepsze.
Pierwszy biwak na skraju lasów mangrowych przy kapliczce „kogucikowej”, morski park narodowy, którego fragment z niewielką rafą koralową mieliśmy prawie na wyłączność no i jeden z ostatnich biwaków, który na zdjęciach wygląda lepiej niż w rzeczywistości.

Jazda rowerem po Phuket nie jest dobrym pomysłem. Na głównych drogach panuje koszmarny ruch, a boczne przewijają się przez tutejsze „Ustki” czy „Kołobrzegi” w szczycie sezonowych szczytów… I zwykle kończą się bez logicznej kontynuacji… A w najlepszym razie wprowadzają na niepodjeżdżalne ciężkim rowerem górki.


Na szczęście można z Phuket na chwilę uciec…
Wybór padł na uroczą grupę wysepek o równie uroczej nazwie „Phi Phi”. Zmieniam więc na jeden dzień rower na łódź i płynę przez cudną zatokę Morza Andamańskiego między licznymi wapiennymi skalnymi wysepkami. Krajobraz przypomina nieco wietnamską Ha Long. Tylko tym razem pogoda jest idealna. A potem to już kąpiele w kryształowych wodach zatoczek i lagun, nurkowanie na rafach koralowych wśród skał, tysięcy kolorowych ryb, rozgwiazd i innych morskich stworzeń…
Taka bajka prawie na sam koniec podróży po Azji Południowo – Wschodniej…

Trudno nazwać Tajlandię krajem, którego mieszkańcy powszechnie dbają o środowisko. Być może wciąż sądzą, że przyroda da radę. Albo może, że to nie ich sprawa… Choć i tak jest tu lepiej niż np w sąsiedniej Kambodży.
Mimo wielu miejsc, szczególnie tych niedostępnych, w których to natura rządzi, ludzie zrobili swoje..
Palenie śmieci lub wyrzucanie ich gdzie popadnie, zanieczyszczone rzeki, powietrze. Mimo obfitości świeżych owoców, warzyw, ryb, owoców morza bardzo modna jest przetworzona żywność, bardzo słodkie przekąski i napoje. Problem otyłości ludzi widać na ulicach.
Zalew opakowań – kupujesz wodę mineralną, obowiązkowo dostaniesz torbę plastikową. I słomkę. Kupujesz trzy napoje, to trzy słomki…I jeszcze jakiś woreczek foliowy…

Coraz więcej naturalnych terenów przeznacza się pod uprawy. Wiele kilometrów przejechaliśmy przez plantacje palm olejowych

O Tajlandii bywa czasem głośno z powodu wykorzystywanie dzikich zwierząt do różnych prac i poddawaniu ich tresurze, niejednokrotnie brutalnej. Słonie pracują z turystami, małpy na plantacjach zrywają kokosy, a trzymane w niewoli używane są do robienia zdjęć z turystami na plażach i ulicach.

Taki los spotyka też zagrożone wyginięciem jedne z najpiękniejszych małp na świecie, gibbony. Aby złapać w dżungli młodego gibbona zabijani są jego rodzice… To nielegalne. Nawet tutaj.
Teraz udaje się czasem takiego gibbona uwolnić, ale aby mógł wrócić na wolność, musi przejść okres rehabilitacji i nauki samodzielnego życia w naturalnych warunkach. To wieloletni, trudny proces. Zajmuje się tym tajska Fundacja na rzecz Dzikich Zwierząt. Jeden z jej ośrodków na terenie Parku Narodowego Khao Phra Theo udało mi się odwiedzić. Pełni pasji ludzie pracują tu aktualnie z grupą 28 gibbonów. Kilka godzin podglądam ich pracę, obserwuję zwierzęta. Pomału wyciszają się emocje, myśli zwalniają, wrażenia obniżają temperaturę… na chwilę.
Wsłuchuję się w gibbonowe przenikliwe śpiewy – niosą się przez dżunglę kilometrami…

Ja też w muszę ruszyć dalej, już coraz bliżej końca.

Dobrze, że lotnisko jest tuż przy morskim parku narodowym z piękną plażą, ciekawą rafą koralową i świetnym miejscem biwakowym nad samym morzem. Tak więc żegnam się z Tajlandią goniąc się z setkami kolorowych ryb, w przerwach zajadając świetne pad thai i przepyszny ryż z mango, o którym mówi się, że to najlepszy deser świata…
No i jeszcze raz zaglądam na tutejsze kolorowe i gwarne targowisko…

Samolot wznosi się nad Phuket, a ja nie wierzę, że ta podróż dobiegła końca. Mam wrażenie, że to jedynie chwilowa przerwa. Albo tylko zmiana kierunku…
Przecież to miał być długi wyjazd, a tu już koniec?
Choć jednocześnie, gdy sięgam pamięcią do początków wyprawy, ten jawi się jako coś, co miało miejsce przed wiekami… Jak to w końcu było?

Khao Sok

Jedziemy przez jeden z najstarszych parków narodowych na świecie. Khao Sok uznany został też za najpiękniejszy. Pewnie można dyskutować, bo piękno, to trochę niewymierne jest.

Ale UNESCO temu parkowi przyznała faktycznie bardzo wysoki status. Potężne wapienne masywy i niedostępna pierwotna dżungla, bogactwo przyrodnicze, wodospady, cudne krajobrazy… To robi wrażenie…
Zapuszczamy się jak zwykle w boczne gruntowe drogi (dawno nie pchaliśmy rowerów w upale), zaglądamy na leśne ścieżki (tak, pamiętam o wężach i skorpionach) i podglądamy słonie przy pracy i wypoczynku…
I udaje nam się uniknąć propozycji zorganizowanych wycieczek.
Żałuję tylko, że nie dotarliśmy do stanowisk kwitnącej raflezji, która rośnie w tutejszych górach. Podobno nie jest to sezon na kwitnienie… Następnym razem?
Za to liczba otaczających nas gatunków roślin wydaje się bliska nieskończoności… Już nie próbuję nawet domyślać się ich nazw…

Parki narodowe w Tajlandii (podobnie w wielu innych krajach azjatyckich) mają nieco inne zasady działania niż nasze. Poza oczywistą działalnością naukową i ochroniarską pełnią funkcje turystyczne. Ale o ile w Europie promuje się mocno turystykę indywidualną dbając o odpowiednie zaplecze informacyjne, tak w Azji zdecydowanie przeważa turystyka zorganizowana. Wejścia do parków są często limitowane i zazwyczaj możliwe tylko w obecności przewodników. Centra informacji turystycznej to właściwie biura sprzedające wycieczki czy imprezy na terenie parku… Żeby dotrzeć gdzieś samodzielnie trzeba nieźle się natrudzić. A i tak często stajemy przed piękną bramą, której przekroczenie wymaga wcześniejszej rezerwacji, dużo czasu i pieniędzy… jak zwykle staramy się uszczknąć coś z tego piękna po swojemu 😉

czytaj dalej

Kogutki

Przez 4 ostatnie dni przejechaliśmy ponad 400 km spotykając tylko jednego białego turystę, norweskiego motocyklistę. A podobno Tajlandia to taki popularny kierunek 🙂

Krążąc dziś po dróżkach i bezdrożach okolic Parku Narodowego Khao Sok trafiliśmy nagle na zgromadzenie samochodów tutejszych rolników i hodowców. Zaparkowane w okolicy budynku, z którego dochodziły głośne okrzyki. Obok wiklinowe klatki. Po chwili odgadujemy co się tu dzieje. Walki kogutów.
Wchodzimy do środka, wszyscy chętnie nas zapraszają.
Okrągła arena, wokół „trybuny” zapełnione podekscytowanymi ludźmi. Akurat jest przerwa między walkami. To okazja do postawienia konkretnych sum pieniędzy – banknoty przechodzą z rąk do rąk, wszyscy krzyczą…
Wchodzi dwóch trenerów ze swoimi podopiecznymi – to piękne ptaki. Obydwa mają na nogach druciane ostrogi… Prowadzący prezentuje koguty publiczności, pozwala im na próbne „dziobnięcia”, zagrzewa do walki… Emocje rosną…
Daruję sobie i innym dokładny opis walki – trwała ok 10 minut, ostatecznie zwyciężył ten, który ucierpiał chyba więcej, ale obydwa ptaki przeżyły. Zaraz po walce właściciele opatrują, zszywają rany, poją i pielęgnują… Na moje pytanie, co z ptakami, odpowiadają, że ok, że dojdą do siebie…
Wychodzimy…


Koło budynku stragany z jedzeniem. Głównie… grillowane kurczaki. Już nie będę ich jadła….
Ta tradycyjna i wciąż bardzo popularna „rozrywka” sięgająca historią bardzo odległych czasów, miała (a może ma i nadal) też charakter religijny. Wierzono, że rozlanie koguciej krwi udobrucha złe bóstwa i zapewni bezpieczeństwo przed ich gniewem.
Dziś to dobra okazja do hazardu. Koguty są często przedmiotem swoistego kultu, dumy hodowcy. Ich figurki stoją często jako ozdoby, trafiają też do kapliczek, w których są czczone…

czytaj dalej

Milusińscy i najlepsza kawa na świecie

Ostatnio zaliczyliśmy parę bliższych spotkań z tutejszą fauną. Począwszy od sówek, zadziwionych naszą obecnością nocą na pustej drodze, po takie mniej puchate. Zazwyczaj jestem raczej opanowana przy niespodziewanych kontaktach z różnymi zwierzakami, ale tutaj już dwukrotnie reagowałam prawie tak, jak niektóre moje uczennice, gdy do klasy wleci pszczoła 🙂

Wąż na środku drogi miał co najmniej półtora metra długości i odpełzł dostojnie w krzaki zanim ochłonęłam na tyle, żeby sięgnąć po aparat. Słusznych rozmiarów skorpion był bardziej skłonny do współpracy (bo trochę oślepiony naszymi czołówkami) i pięknie prezentował swój kolec jadowy…

Dzień później środkiem drogi pełznie sobie kolejne cudo. Temu nie daliśmy już zbyt szybko uciec w krzaki. Najpierw krótka sesja foto.

Od dziś biwaki tylko na betonie albo na plaży.

Łaskun muzang czyli cyweta znany w Azji pod nazwą luwak. Te niewielkie zwierzęta z rodziny łaszowatych są wszystkożerne, ale bardzo chętnie zjadają owoce kawowca wybierając te najlepsze. W ich przewodzie pokarmowym owoce są nadtrawiane tracąc przy okazji gorzki smak, a potem wydalane. Miejscowa ludność od dawna zbiera odchody luwaków i odzyskuje z nich ziarna kawy. Po oczyszczeniu kawę przetwarza się w typowy sposób. Tak wytwarzana kawa zyskuje nowy, łagodny smak i aromat i jest uznawana za najlepszą na świecie. Jest też najdroższa

Całkiem przypadkiem trafiliśmy na małą hodowlę luwaków. 30 sztuk trzymanych tu zwierząt (każde ma swoją metryczkę z imieniem, historią) daje po oczyszczeniu ok 1 kg ziaren kawy dziennie.
Wypiłam na miejscu filiżankę czarnego naparu i mimo, że nie jestem kawowym specjalistą, a cały ten szum wokół kopi luwak wydawał mi się nieco naciągany, to muszę przyznać, że kawa była pyszna!

czytaj dalej

Kraj uśmiechniętych ludzi. I cudownej przyrody.

Tajlandia.
Z Bangkoku jedziemy na południe wzdłuż wybrzeża potężnej Zatoki Tajlandzkiej. Wybieramy lokalne drogi i dróżki przemierzając tereny, gdzie krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Czy ja jestem w przyrodniczym raju? Morze, rzeczki, kanały, parki narodowe, wzgórza, skały, plantacje ananasów, kokosów, niewielkie nadmorskie turystyczne miejscowości, małe rybackie wioski, ptasie królestwa, a przede wszystkim niezwykłe lasy i zarośla namorzynowe.

Lasy mangrowe mnie fascynują, więc jedno z ostatnich miejsc biwakowych wypadło idealnie. Na skraju namorzynów, tuż przy ciekawej kładce prowadzącej w ich gęstwinę.
Nie można było odpuścić takiej okazji, więc wschód słońca witam w środku lasu. Baśniowo…

Rowerowanie w Tajlandii jest łatwe, miłe i przyjemne. Ten kraj ma tylko dwie wady. Pierwsza, mniejsza, to nieco za wysokie temperatury w południe. Zmusza nas to do szukania ochłody, zwykle w morzu… Nie jest to najlepszy sposób, bo mamy wrażenie, że temperatura wody jest jeszcze wyższa niż powietrza

Drugą wadą jest zdecydowanie zbyt dużo pysznego jedzenia. Na każdym kroku. Doprawdy trzeba mieć niezwykle silną wolę, aby w tych warunkach jeździć na rowerze. Okazuje się, że tych z silną wolą jest tu niemało. W Tajlandii spotkaliśmy najwięcej rowerzystów sakwiarzy podczas całego wyjazdu. Niemiecka para jest w drodze już wiele miesięcy, zaczynali… w Niemczech. Spotykaliśmy się na trasie wielokrotnie. Koreańskie małżeństwo jest w trzyletniej podróży. Wyjechali z domu, a planują dojechać do Francji (przez Birmę, Indie, Nepal, Tadżykistan, Iran, Gruzję, Turcję, Balkany) i wrócić do domu m. in. przez Polskę (już się umówiliśmy za ok 1,5 roku). Ale w prawdziwy podziw wprawiła nas francuska rodzinka z dwójką dzieci (8 i 10 lat), która 3 miesiące podróżowała na rowerach przez Amerykę Południową do Patagonii, a teraz 2 miesiące w Azji Pd – Wsch.

czytaj dalej

Czas na Bangkok

W pierwszych chwilach Tajlandia jawi się jak kolorowa, posprzątana i estetyczna kompletnie inna rzeczywistość. Wybór towarów w sklepach cieszy. Pierwszy od ponad miesiąca normalny 😀 obiad. Grillowana w pysznej marynacie pierś kurczaka z frytkami, warzywami i tostem za równowartość ok 7 zł. Nie daję rady całej porcji.
Drogi o dobrej nawierzchni. Nikt nie trąbi. Ale samochody pędzą jak u nas. Tyle, że ruch lewostronny. Po raz pierwszy od ponad miesiąca widzimy dużo policji drogówki, wypadek z udziałem samochodu i motoru, kilka ambulansów na sygnale…
Zrobiło się europejsko.
No, ok, trochę przesadziłam z tą europejskością 🙂 Azja wyłazi z każdego kąta…

Czas odwiedzić Bangkok. Wjeżdżamy do stolicy i wyjeżdżamy z niej pociągami nie chcąc tracić czasu i zdrowia na przebijanie się przez podmiejskie zakorkowane dzielnice.

Bangkok

Oswajanie miasta. Czy to możliwe? Czy taki twór pełen chaosu, skrajności, tajemnic, piękna i brzydoty da się oswoić? Miejsce milionów żyć przeplatających się ze sobą i płynących niby blisko siebie, ale jakże często w zupełnie innych światach.

Choćby dzień i noc. Spokojne, niczym nie wyróżniające się uliczki w ciągu dnia, po zapadnięciu zmroku zmieniają się nie do poznania. Taka Ram Butti nagle staje się wielką restauracją, salonem masażu, miejscem tatuaży, sklepem i targiem z pamiątkami, ubraniami, straganami… Krokodyl obraca się na grillu, wcześniej zgrillowano owady, żabki, skorpiony czy tarantule…

Jest głośno, kolorowo mimo nocy, zapachy mieszają się i co parę kroków zmieniają. Głośno? A jeszcze nie doszłam na słynną Khao San. Tu jakieś zbiorowe szaleństwo, prawie obłęd… Uliczka długości ok 500 m i dziesiątki muzycznych knajpek ubiegających się o miano najlepszej? Najgłośniejszej? Najbardziej oryginalnej? Ulica tańczy, skaczą sprzedawcy gazu rozweselającego i innych używek, dziewczyny w różnym wieku rozpoczynają erotyczne pląsy, chłopaki zresztą też, Rzeki ludzi przelewają się żądne jedzenia, picia, wrażeń…
A parę metrów dalej… Ciemność. Zamknięte rodzinne małe sklepiki i warsztaty. Ludzie przycupnięci w malutkich mieszkankach przed telewizorami nad miskami ryżu… Zaułkami czasem ktoś przemknie na motorku lub rikszą. Ktoś leży na chodniku z butelką pod ręką, ktoś układa się do snu na kawałku kartonu…
Gdy wstanie dzień jedni nadal będą śnić upojnym wieczorem, drudzy ruszą swoimi wózkami, rikszami i samochodami…

Z kolei wymarłe nocą ulice nagle zmieniają się w labirynty targowisk, hurtowni, traktów, którymi trudno się przemieszczać. Bangkok to ponoć najbardziej zakorkowane miasto świata. Ale nam na rowerach całkiem dobrze się tu jeździ. Przemykamy między autami i rikszami, podglądamy miejscowych, bo przepisy sobie, a zwyczaje sobie:-)

I zachwycamy się Bangkokiem. No bo jak można nie zachwycić się kompleksem pałacowo – świątynnym (mimo obecności krzyczących i przepychających się setek chińskich wycieczek).

Albo Wat Pho, świątynią Leżącego Buddy, którą zwiedzamy nocą i dzięki temu jesteśmy tu sami.

Albo Wat Arun, która jest symbolem miasta i przepięknie się prezentuje podczas podróży wodnym tramwajem.

A ta historia Złotego Buddy, który waży, bagatela, 5,5 tony, a przez lata „ukrywał” się pod warstwą gipsu… I nowa dzielnica królewska.

I sieć rzeczno – kanałowa, po której można krążyć podglądając życie mieszkańców…

I jeszcze szalona, barwna i chyba ciągle głodna Chinatown

Choć mam wrażenie, że cały Bangkok uwielbia jeść… I je dużo i smacznie.
Dobrze, że już stąd wyjeżdżamy, bo trudno temu zwyczajowi nie ulec.

czytaj dalej